,,Lepiej zaliczać się do niektórych,
niż do wszystkich."
Andrzej Sapkowski
Zosia zajęła miejsce w samym
kącie przedziału, tuż koło okna. Przez krótką chwilę
podziwiała mijane krajobrazy. Anglia może i miała swój urok, ale
to jej rodzinne, polskie widoki wydawały się być najpiękniejsze.
Oderwawszy wzrok od szyby,
zdjęła wcześniej przewieszoną przez ramię skórzaną torbę.
Grzebała w niej chwilę, aby ostatecznie wyciągnąć wysłużony
już, jedyny w swoim rodzaju zbiór kilkudziesięciu utworów
Leopolda Staffa oraz Konstantego Ildefonsa Głaczyńskiego.
Skuliła się na siedzeniu,
nogi podwinęła lekko pod siebie, zahaczając obcasami glanów o
materiał fotela, na zgiętych kolanach osadziła otwartą książkę.
W takiej właśnie pozycji najbardziej lubiała czytać. Chociaż
tomik, mający już swoje lata, znała niemal na pamięć, to właśnie
on zawsze towarzyszył jej w podróżach. Za każdym razem odkrywała
go na nowo, odsłaniając kolejne jego tajemnice. Oryginalny zbiór
wierszy otrzymała dawno temu, od kogoś bardzo, dziewczynie
bliskiego.
Przejechała palcami po
granatowych, kulfoniastych literach dedykacji znajdującej się na
pierwszej stronie:
Mojej Najdroższej Zosi,
aby zawsze dostrzegała
piękno świata, jaki ją
otacza.
Tata
Pamiętała dokładnie dzień,
w którym otrzymała książkę w ramach urodzinowego prezentu.
Chodziła wtedy jeszcze do antymagicznej - dla Anglików mugolskiej -
szkoły podstawowej... Szybko starła nagle powstałe w kącikach
oczu łzy... Za dużo wspomnień, przecież właśnie, żeby uciec od
nich przyjechała razem z mamą do tego niemal nieznanego i obcego
jej kraju.
Przymknęła powieki, pozbyła
się z wszystkich krążących po jej głowie myśli. Całkowicie się
wyciszyła... Przewróciła kartkę na następną stronę i zaczęła
czytać.
***
Czwóra
chłopców pospiesznie przemykała przez wąskie korytarzyki
kolejnych pociągowych wagonów. Wśród nich był Remus
Lupin - zielonooki
o włosach odcieniu ciemnego blondu.
Jeszcze
tylko kilka godzin dzieliło jego
oraz podążających obok niego
przyjaciół
od
ponownego
znalezienia
się w tak
dobrze sobie znanych
szkolnych
murach.
Towarzyszył
mu lubiany lekki deszcz emocji, coś w rodzaju podniecenia,
ale i zniecierpliwienia zarazem. Względnie podobnie czuł się te
kilka lat temu, kiedy był jeszcze tym
nieopierzonym,
wystraszonym, nieśmiałym
pierwszakiem,
który
dopiero co zaczynał się zagłębiać w ten niesamowity świat
magii.
Wspomnienia
tego okresu
kojarzyły
się nastolatkowi nie tylko z nieustanną radością i podnieceniem,
ale także z życiem w ciągłym kłamstwem.
Przez
niemal dwa
lata udawało
mu się ukrywać przed wszystkimi uczniami
kim naprawdę
był,
dlaczego
regularnie raz na miesiąc znikał ze szkoły. Większość osób
łykała
bajeczkę o schorowanej matce, kiedy tak naprawdę cieszyła się ona
bardzo
dobrym zdrowiem. Wszyscy prócz trójki upartych Gryfonów, jego
najlepszych przyjaciół – Syriusza Blacka, Jamesa Pottera i Petera
Pettigrew. To
właśnie oni jako
pierwsi pod
koniec drugiej klasy
odkryli jego
tajemnicę. Dowiedzieli się kim był… Potworem. Wilkołakiem.
Jednak
ku jego wielkiemu zdziwieniu nie odrzucili, go tak jak się tego
spodziewał. Byli
co
prawda przez jakiś czas obrażeni, czy
nawet
zawiedzeni, że sam im
o tym nie powiedział, ale jakoś
szybko
to
Gryfonom minęło.
Od tego właśnie
momentu James,
Peter i Syriusz zaczęli
naukę na nielegalnych animagów, która trwała aż do chwili
obecnej.
-
A
ty co o tym sądzisz, Lunek? – z zamyślenia wyrwał Remusa, młody
Black.
„No
tak… Znów odpłynąłem.
To o czym to
wcześniej toczyła
się rozmowa?” – myślał gorączko Lupin szukając jakiegoś punktu zaczepienia
na twarzach swoich przyjaciół.
W końcu westchnął zrezygnowany, niczego
się nie doszukawszy:
– Ymm… Mógł byś
powtórzyć…
– Najlepiej od samego początku Łapo
– przerwał mu James. – Nasz Remus
tak
był
pochłonięty myślami o świetlanej przyszłości prefekta, że
zapomniała co całym świecie.
Wiesz gdybym cię nie znała uznałbym, że się po prostu zakochałeś
– za te słowa oberwał mocnego
szturchańca w bok.
Tak
właściwie to Potter miał po części rację wszystko
zaczęło się właśnie od „hecy z prefektem”
- jak całą czwórką nazwali to
zajście.
Kiedy
to w
połowie
wakacji
prawie
każdy, włącznie
z państwem Lupin pękającymi z dumy,
był miło zaskoczony wieścią
o
dołączonym razem
z listą obowiązkowych podręczników zawiadomieniu
o wyborze na jednego z prefektów Gryffindoru. Właściwie
on sam był niemało zdziwiony. Wiedział, że oceny nie stawały mu
na
przeszkodzie, uczył się bardzo dobrze, problem stanowiły raczej
jego wybryki z przyjaciółmi.
Uśmiechnął
się do siebie na wspomnienie min
wprawionych
w osłupienie Huncwotów.
Tak ich paczkę
nazwał Syriusz i prężnie działał, aby to właśnie ona
rozprzestrzeniła się w szkolnych plotkach.
– Co ci tak wesoło? – zapytał
z teatralną pretensją w głosie James.
– Nikt
nie kazała wam sterczeć
pod drzwiami wagonu
prefektów,
więc nie wiem skąd te pretensje. O ile dobrze pamiętam to był
twój pomysł… – zwinnie zmienił temat.
– A tobie nikt nie kazał tam
siedzieć półtorej godziny.
– Sprawy organizacyjne. Coś
ci to mówi James…
W tym samy czasie Syriusz oraz
Peter spojrzeli po sobie znacząco, „kłótnia” ich przyjaciół
nie miała większego sensu. W sumie jak większość rzeczy jakie
dzisiaj zrobili, ale to już była inna sprawa.
– Chłopaki! – piskliwy głos
Pettigrew przerwał Lupinowi i Potterowi mierzenie się na pseudo
wrogie spojrzenia.
– Koniec tego dobrego.
Przekomarzacie się jak dwie stare baby – wtrącił Syriusz.
Całą czwórką spojrzeli po
sobie, po czym każdy z nich wybuchnął niekontrolowanym śmiechem.
Sami nie mieli pojęcie jaki sens miało zdarzenie sprzed kilku
chwil.
– To co, teraz nasz przedział? – zapytał Lunatyk.
– Kierunek nasz przedział! – odpowiedziała chórem pozostała trójka.
Mianem „ich przedziału”
Huncwoci ochrzcili miejsce gdzie po raz pierwszy się spotkali. Był
to dokładniej wagon ósmy, przedział szesnasty, zawsze przez
przynajmniej jednego z nich zawczasu zajmowany. Tego dnia zdarzyło
się jednak inaczej, dlatego zaraz po zakończeniu spotkania
prefektów Remus wybył jako jeden z pierwszych. W tym całym
pośpiechu prawie zapomniał o swoim bagażu, który teraz targał za
sobą.
Syriusz, James oraz Peter
powrócili do przerwanej wcześniej rozmowy. Wiedzieli, że za
niecałe trzy tygodnie będzie kolejna pełnia. W czerwcu tuż przed
zakończeniem roku szkolnego udało im się prawie opanować
sztukę przemieniania się w zwierzęta. Potter i Black nawet przez
kilka minut byli pod swoimi animagicznymi formami. Ten pierwszy
stanął jako dumny jeleń, drugi zaś jako duży czarny podobny do
ponuraka pies. Niestety w tamtym momencie, tak jak przy wcześniejszych,
wielokrotnie powtarzanych próbach, coś poszło nie tak i z powrotem
powrócili do swojej ludzkiej postaci. Z tym jednym
zastrzeżeniem, że na głowie jednego nadal znajdowało się
imponujące wielkości poroże, a drugi merdał psim ogonem…
Sytuację tę udało się jednak opanować, więc obyło się bez
kompromitującej wizyty w skrzydle szpitalnym. Teraz po
dwumiesięcznej wakacyjnej przerwie mieli już niemal całkowitą
pewność, że tym razem uda im się ta sztuka.
„Przecież nie bez powodu
przeczytałam te wszystkie nuuudne książki” – pomyślał
Syriusz krzywiąc się odrobinę na to wspomnienie. To było do niego
wręcz nie podobne. Zazwyczaj to Remus w całej ich paczce odgrywał
rolę tego oczytanego. Jemu, jako uwielbianemu casanowie, do przetrwania roku
szkolnego wystarczył ściągane na kolanie zbitki prac domowych
przyjaciół. Nie było jednak też tak, że w ogóle niczego nie
czytywał. Nie. Chociaż należał raczej do gatunku wybrednych
czytelników. Aby lektura go zainteresowała musiała zawierać
ciekawą i wartką akcję oraz pomysłową fabułę. Może właśnie dlatego
do jego ulubionych dział zaliczały się powieści napisane przez
mugoli, takie jaka „Hobbit”, „Robin Hood”, czy „Przypadki
Robinsona Crusoe ”. Z całą pewnością nie należały do nich
podręczniki do transmutacji. Chociaż musiał przyznać, że pewne
wyczytane ciekawostki z całą pewnością w przyszłości mogły mu
się przydać.
– Jak
dobrze pójdzie to może
już w tym miesiącu będziemy mogli ci
potowarzyszyć w
czasie pełni – powiedział James.
Lunatyk lekko pobladł i
spojrzał zaskoczony na swoich przyjaciół. Wiedział doskonale, że
chcieli dla niego zostać nielegalnymi animagami, nie sądził
jednak, że zajmie im to niecałe dwa lata…
– Myślę, że to skrajnie
nieodpowiedzialne w tak krótkim czasie od opanowania przemiany, od
razu wybierać się na spacer w pełnię.
– Ymm… Tak właściwie to
jeszcze nie do końca je opanowaliśmy – rzekł Peter, zanim zdołał
dojrzeć „uciszające” spojrzenia Rogacza i Łapy.
– W takim razie to jeszcze
lepiej. Po prostu…
– Daj spokój Remus. To tylko kwestia czasu i ewentualnie wprawy. Mi i
Jamesowi już się
to kilka razy
udało… Wiemy już na czym polegał nasz problem, pomożemy
Peterowi i
po sprawie…
– A obecność moja i
jaśniejącej tarczy księżyca, to pewnie rodzaj zachęty –
powiedział Lupin z wyraźnie wyczuwalnym sarkazmem w głosie. – Albo
się przemienisz, albo zginiesz…
Doszli właśnie do celu
swojej wędrówki. Otworzyli drzwi, nawet nie zwróciwszy uwagi, czy
ktoś znajdował się w środku.
– Oj, nie dramatyzuj tak. Poświęciliśmy większość wakacji, aby
przestudiować cały stos ksiąg i podręczników. Nawet Syriusz –
twarz Remusa przez kilka sekund wrażała wielkie zdumnienie, nawet
zaśmiał się cicho.
– Żarty so… – nie było mu
jednak dane dokończyć, gdyż po przedziale rozległ się dźwięk
zatrzaśniętej książki. Dopiero wtedy Huncowoci zauważyli drobną
szatynkę z jakimś tomikiem w ręce, skuloną na siedzeniu przy oknie.
***
Zosia
rozmyślała właśnie nad przeczytanym chwilę wcześniej wierszem,
kiedy
jej zadumę
przerwało głośne wtargnięcie do przedziału czwórki chłopców.
Zadawało się, iż nawet nie zauważyli jej
obecności. Dyskutowali
o czymś głośno. Dopiero
demonstracyjne zatrzaśnięcie, trzymanej
przez
nią
książki,
sprowadziło czwórkę przyjaciół na ziemię, zapadła głucha
cisza. Nowo
przybyli wymienili
między sobą najpierw
zdziwione
spojrzenia,a
następnie
porozumiewawczo się do siebie uśmiechnąwszy, zajęli miejsca
naprzeciwko dziewczyny.
– Tutaj jest już zajęte –
poinformowała najbardziej zdawkowym i obojętnym tonem głosu na
jaki było ją stać. Wyraźnienie
dało się zauważyć, iż chciała się pozbyć swoich nieproszonych
gości jak najszybciej.
– Ja tak nie uważam –
odrzekł chłopak o czarnych, długich do ramion włosach i stalowych
tęczówkach, który siedział między brunetem w okularach, a otyłym
płowym blondynem o szczurzych rysach twarzy.
– Skąd ta pewność? –
zlustrowała go wzrokiem, a on cwaniacko się uśmiechnął, na ten
widok wywróciła tylko znacząco oczyma.
– Zastanówmy się… Może
dlatego, że jest tutaj tylko jeden kufer, który z pewnością
należy do ciebie… - podsumował, imponując tym samy Zosi swoją
spostrzegawczością i dedukcją ostatni z nich; zielonooki o włosach
w odcieniu ciemnego blondu. Siedzieli dokładnie naprzeciwko siebie,
więc przypadkowo ich spojrzenia przez chwilę się skrzyżowały,
jednak obydwoje równie szybko odwrócili wzrok.
– Dobrze powiedziane, Luniaczku – rzekł
okularnik,
klepiąc
przyjaciela lekko po plecach, dziewczyna zaś zmarszczyła delikatnie
nos
słysząc, jak chłopak został nazwany przez przyjaciela.
Po
tych słowach Polka westchnęła jedynie przeciągle i
zapytała zrezygnowana:
– Jak
poproszę, to
się stąd zmyjecie? – w
tonie jej głosu dało się wyraźnie wyłapać nutę powątpiewania.
– Chciałabyś! –
powiedzieli niemal równocześnie.
Usta
Zofii zwęziły się w wąską kreskę i pobielały. Zacisnęła
je silnie,
mocno
powstrzymując
się przed wykrzyczeniem wszystkiego,
co leżało jej w tamtej chwili na sercu.
Po
raz kolejny powiodła spojrzeniem po zebranych przed nią
nastolatkach. Skapitulowała. Nie miała ochoty się z nim użerać,
łatwiej było po prostu wyjść i znaleźć inne całkowicie puste
miejsce.
Wstała. Przełożył skórzaną
torbę przez ramię wepchnąwszy tam wcześniej książkę, odwróciła
się do nich tyłem i stanęła na palcach. Próbowała, dość nie
udolnie, dosięgnąć kufer, który wcześniej sama jakoś wtaszczyła na znajdującą się nad fotelami półkę bagażową.
– Co ty robisz? - dobiegło do niej pytanie, nie
wiedziała tylko,
który
z nich jej
je zadał.
– Nie widać… Wychodzę!
– Co? Nie poczekaj... To było dość nie uprzejme z naszej strony...
Wybacz... Zostań jeżeli chcesz – wypowiedź
sprawiała wrażenie
zbitka
niemal równocześnie wypowiedzianych
zdań,
dziewczyna
nie
mogła jednak tego dokładnie
zweryfikować,
gdyż nadal stała
odwrócona do nich tyłem.
Nie
była
pewna
co nią
dokładnie kierowało,
kiedy pojęła decyzję o pozostaniu w przedziale. Na pewno nie był
to zdrowy
rozsądek, który cały czas podszeptywał jej, aby dla ich
bezpieczeństwa jak najszybciej wyszła. Ale
nie
zrobiła tego.
Hncwoci, gdyż twierdzili, że
tak nazywa się ich paczka, przedstawili się każdy po kolei. Tak,
więc Zosia wiedziała już, że okularnik to James Potter. Zbyt
pewnym siebie brunetem był Syriusz Black, pyzatym chłopakiem okazał
się Peter Pettigrew, zaś bystry ciemnoblond włosy chłopak
naprawdę miał na imię Remus a na nazwisko Lupin. Sama również
się przedstawiła, choć nie obyło się bez małego zamieszania.
– Zofia Kowalska –
powiedziała wyciągając ich kierunku dłoń.
– Zzz... Jak? – zdziwił się Peter.
– Ach… No tak zapomniałam,
że wam będzie łatwiej mówić Sophie – pomimo że mieszkała w
Wielkiej Brytanii od kilu miesięcy, to wciąż zdarzało jej się
nie pamiętać o różnicach wymowy, jakie dzieliły ten język od
Polskiego.
Na większość zadawanych
później pytań odpowiadała głównie monosylabami „tak”, bądź
„nie”. Chłopcy, więc po jakim czasie po prostu dali sobie
spokój, choć wciąż wyglądali na żywo zainteresowanych jej
osobą. Udzieliła tylko kilka dłuższych odpowiedzi na pytania,
które ją samą zaciekawiały, jednak i przy nich udzielaniu nie
podała dużo szczegółów i mówiła dość ogólnikowo.
Po kilku minutach Syriuszowi,
Jamesowi i Peterowi znudziła prowadzona na siłę konwersacja –
jeżeli w ogóle można było nazwać ich słowotok oraz jej
milczenie rozmową – zajęli się, więc grą w eksplodującego
durnia. Nadzieja o ciszy i spokoju jaka przez krótki moment
zagościła w Zosi, zastała rozwiana już po pierwszych sekundach
karcianej zabawy trójki nastolatków, a próby powrócenia do
czytanych wcześniej wierszy spełzły na niczym przy magicznych
wybuchach.
Zrezygnowana
zapadła się głębiej w
oparciu swojego siedzenia, wtedy dopiero z zaciekawieniem
zauważyła,
że pomimo panującego wokoło harmideru, Remus jak gdyby nigdy nic
pogrążony był w lekturze jakieś książki.
Zamrugała
kilkukrotnie. Tego
się nie spodziewała.
Musiała
przyznać, że Lupin ją zaskoczył, bardzo jednak pozytywnie.
Dziewczynie w
tamtej chwili nie
chodziło nawet o sam fakt czytania w zaistniałych
warunkach,
ale
o
autora dzieła.
Pogrubionymi i
posrebrzonymi
literami na
okładce wygrawerowane
zostało
imię oraz
nazwisko –
„William
Shakespeare”. Zdawała
sobie sprawę, iż poeta był szeroko znanych na wyspach brytyjskich,
nie przypuszczała jednak,
że i wśród magicznej społeczności cieszył się jakimś
zainteresowaniem.
Do rzeczywistość przywołał
ją dopiero hałas jaki
rozległ się na korytarzu. Chwilę
po tym drzwi
do
przedziału zostały otwarte
i stanęła w nich uśmiechnięta, starsza
kobieta z dołeczkami w policzkach.
– Coś z wózka, kochaneczki? –
zapytała.
Peter, któremu oczy zabłysły
niezdrowym blaskiem, od razu zerwał się na równe nogi. Zośka zaś
usłyszała, tylko jak żołądek głośno wypominał jej brak
treściwego śniadania dzisiejszego ranka. Wygrzebała z czeluść
należącej do niej skórzanej torby czarną, kolorowo nakrapianą –
wyglądającą jakby właśnie przechodziła ospę – portmonetkę.
Pettigrew powrócił na swoje miejsce z całym naręczem świeżo
zakupionych słodyczy. Ona zaś nieśmiało odchrząknęła,
zwróciwszy tym uwagę starszej pani.
– A tobie co, kochanieńka? -
zadała pytanie z tą samą dozą radości, co chwilę wcześniej.
– Ymm… Poproszę… -
zamyśliła się chwilę przyglądając się rozmaitym łakociom i
weryfikując równocześnie ich ceny. - Może… Dwa paszteciki
dyniowe.
– Sześć kuntów.
Otworzyła portfel z zamiarem
wyciągnięcia z niego podaną kwotę. Spojrzała i zamarła. Właśnie
w tamtym momencie mentalnie uderzyła się otwartą dłonią w czoło.
Jak mogła zapomnieć o zabraniu ze sobą angielskiej magicznej
waluty. Przecież niejednokrotnie przed wyjazdem jej o tym
przypomniało.
– Nie przyjmuje pani obcych
walut, prawa – zmiesza spuściła wzrok na mieniące się srebrem i
złotem grosze, kątem oka zauważyła jeszcze posłany w jej stronę
przepraszający uśmiech staruszki. - Nic. W takim razie bardzo
przepraszam, że niepotrzebnie zatrzymałam panią tutaj dłużej.
Dziewczynie odpowiedziała
jednie cisza i dźwięk zamykanych drzwi. Poczuła jak na jej
policzki wypływa szkarłatny rumieniec. Wygłupiła się. Doskonale
o tym wiedziała. Miała też świadomość utkwionych w niej
czterech, ciekawskich spojrzeń. Co jeszcze bardziej pogłębiło
oznakę zażenowania ma jej twarzy.
Do ponownego podniesienia
wzrok skłoniło ją dopiero chrząknięcie któregoś z Huncwotów
oraz jąkający się głos Petra:
– P-poczęstuj się p-roszę.
Wyciągnął tuż przed nią
białą chusteczkę, na której znajdowało się kilka dyniowych
pasztecików. Zosia z lekkiego zdziwienia otworzyła szerzej oczy.
Nie rozumiała pobudek tego gestu.
– Bierz śmiało. Obiecuję,
że niczego do nich nie dorzuciliśmy – uśmiechnął się James.
– Umm… – zawahała się,
propozycja wydała się być nawet kusząca. – To miło z waszej… Z
twoje strony Peter, ale podziękuje.
***
W godzinach wieczornych, w
końcu dotarli do Hogsmeade. Zosia przebrana w czarą, prostą szatę,
pozbawioną jakichkolwiek naszywek oraz emblematów poszczególnych
domów, jedynie z herbem Hogwartu umieszczonym na krawacie, wyglądała
jak jednak z pierwszorocznych uczennic. Stała dość zagubiona
pośrodku stacji. Co rusz mijali, czasem popychali, szturchali, czy
też nie chcący wpadali na ją pozostali uczniowie, podążając w
tylko im znanym kierunku. Przez chwile nawet zastanawiała się, czy
nie iść razem z nimi. za tłumem, w końcu musiała się jakoś
dostać do tej szkoły.
– Ej, tym tam! – przeraźliwie
głośny krzyk rozległ się nagle tuż za nią.
Odwróciła
się i ujrzała mężczyznę
wielkości
dwóch dorosłych ludzi,
a
szerokości pięciu. „To
jakiś olbrzym.”
- rozbrzmiało
w jej głowie.
Miał długą brodę, czarne włosy, jasną karnację oraz
ciemne oczy. Ubrany
był w bardzo duży płaszcz z wieloma
kieszeniami, z których wystawały przeróżne przedmioty.
– Ty jesteś… – zerknął na pomięty pergamin trzymany razem z
wielką lampą w z jednej z rąk. – Sophie K-O-W-A-L-S-K-I ?
– Kowalska -poprawiała go niemal automatycznie. – Tak to ja. Czy coś
się… – nie dane jej było jednak dokończyć.
– Rubeus Hagrid gajowy oraz
klucznik Hogwartu. Profesur Dumbledore powiedział, że to ja ma cię…
No ten.. Zaprowadzić. Idziesz razem z pirwszorocznymi –
poinformował dziewczynę.
– Och. – wyrwało jej się niechcący.
„Czyli jednak ten szalony dyrektor nie odstąpił od umowy,
którą zawarliśmy w sierpniu. Dał mi
to wyraźnie do zrozumienia. Więc i ja będę
zmuszona do wywiązywania się z niej…” – pomyślała.
– W takim razie chodźmy – chciała uśmiechnąć się serdecznie
do gajowego, ale niestety wyszedł jej raczej grymas.
Olbrzymi mężczyzna zaprowadził Zosię razem grupą jedenastolatków
w stronę brzegu jeziora, przy którym przycumowane było kilkanaście
drewnianych łódek. Szczerze nie wyglądały one bardzo stabilne,
czy solidnie i jakoś nie miała ochoty ich wypróbowywać.
– Po cztery osoby do łódki! – rozbrzmiał głos Hagrida.
„O nie! W życiu nie wsiądę do którejkolwiek z tych chybotliwych
łajb.” – przemknęło nastolatce przez myśl, jednak nie
wypowiedziała swoich obaw na głos. Kiedy ona tępo wpatrywała się
w taflę jeziora, rozważając jakie szanse dotarcia na mieliznę
będzie mieć podczas zatonięcie łódki, pierwszoklasiści zdążyli
dobrać się w czteroosobowe grupki i wygodnie usadowić na pokładach
swoich stateczków.
– A więc Sophie płyniesz ze mną! – zawołał uradowany klucznik
Hogwartu.
– Kiedy ja nawet nie umiem pływać – żałośnie jęknęła, nim
zdążyła ugryźć się mocno w język. Nie widziała nawet kiedy
owe zdanie wydobyło się z jej ust.
Po raz wtóry tego dnia dziewczyna poczuła, jak na jej policzki
wypłynął rumieniec, który na szczęście został zakryty przez
półmrok nocy. Usłyszała tylko, jak odpowiedział jej szczery
śmiech rozbawienia olbrzyma. Po czym mężczyzna pomógł jej wsiąść
i flota łódek wypłynęła na ciemne wody jeziora.
Im dalej od brzegu się znajdowali tym paznokcie Zośki bardziej
wbijały się w drewnianą burtę, pozostawiawszy po sobie trwałe
ślady. Teraz już wiedziała jakie uczucia mogły towarzyszyć
uczniom pierwszych klas Kolegium Magii Jana Twardowskiego – jej
wcześniejszej szkoły – którzy cierpieli na lęk wysokość.
Po mimo panicznego lęku przed zatonięciem, musiała przyznać, że
Hogwart robił wrażenie. Średniowieczny zamek z wieloma wieżami i
basztami mienił się świtałam licznych pochodni oraz świec,
zapalonych w jego oknach. Ich blask tworzył na lustrzanej tafli
zbiornika niezapomnianą mozaikę, przywodzącą na ma myśl
rozgwieżdżone niebo, jakiego nie miał okazji ujrzeć na sobą…
Umysł Kowalskiej wręcz krzyczał, aby przyznała, iż się myliła.
Jeszcze będąc w pociągu pędzącym z Londynu do Hogsmeade była
przekonana, że brytyjska placówka edukacja nie sprawi na niej
takiego wrażenia, jak ta polska. Teraz jednak nie umiała wybrać,
który obraz zapisał się w jej pamięci piękniejszym. Czy malowane
na wodzie zamczysko. Czy zasnuty mgłą, otoczony zielenią i
migotliwym światłem milionów robaczków świętojańskich dworek.
– Robi wrażenie, co nie? – z świata wspomnień i magicznych widoków
wyrwał ją głos jej towarzysza.
– Tak… Jest piękny… Magiczny – wyszeptała, nie starając się nawet by być słyszalną.
– Tak… Jest piękny… Magiczny – wyszeptała, nie starając się nawet by być słyszalną.
W cisz y dopłynęli. Wszyscy uczniowie wraz z Polką wysiedli z
łódek, a Hagrid zaprowadził ich pod same mury zamku. Główna
brama wejściowa natychmiast się otworzyła. Stanęła w niej wysoka
czarnowłosa czarownica w szmaragdowozielonej szacie.
– Pirszoroczni, to jest pani profesor McGonagall – powiedział gajowy.
– Pirszoroczni, to jest pani profesor McGonagall – powiedział gajowy.
„W takim razie witam, pani wicedyrektor.” – przyszło
jej namyśl, przypomniawszy sobie listę szkolnych podręczników.
– Dziękuje ci, Hagridzie – odpowiedziała czarownica, co do tego
chyba nikt nie miał wątpliwości, bardzo uprzejmym, ale i wyniosłym
tonem.
Wszyscy weszli do sali wejściowej. Była ona zdecydowanie większa
od tej znajdującej się w Kolegium. Na ścianach płonęły
pochodnie – co nie było dla Zosi wielkim zaskoczeniem –
oświetlając całe pomieszczenie, zaś schody wykonane z marmuru,
zapewne prowadziły na piętro.
– Witajcie w Hogwarcie – ponownie rozległ się głos nauczycielki, która wprowadziła grupę nastolatków do jakiejś pustej komnaty. – Bankiet rozpoczynający nowy rok wkrótce się zacznie, ale zanim zajmiecie swoje miejsca…
– Witajcie w Hogwarcie – ponownie rozległ się głos nauczycielki, która wprowadziła grupę nastolatków do jakiejś pustej komnaty. – Bankiet rozpoczynający nowy rok wkrótce się zacznie, ale zanim zajmiecie swoje miejsca…
Dalej już nie słuchała. Nie żeby chciała okazać tym profesorce
swoją lekceważącą postawę w stosunku do niej. Sama po prostu nie
wiedziała, w jakim celu się tutaj znalazła, nie była przecież
jednym z pierwszoroczników.
– Ceremonia przydziału odbędzie się za kilka minut – padły ostanie słowa „przemowy”.
– Ceremonia przydziału odbędzie się za kilka minut – padły ostanie słowa „przemowy”.
Wzrok profesor McGoonagall powędrował w stronę uczniów,
prześledziwszy zebranych zatrzymał się na Zofii. Kobieta pewnym
krokiem pokonała dzielącą je odległość i już kilka sekund
później stały naprzeciwko siebie twarzą w twarz.
– Rozumiem, że to ty jesteś Sophie? - zadała pytanie, choć nie
oczekiwała na nie odpowiedzi. – Pamiętaj, kiedy pierwszoroczni
wejdą do sali ty staniesz z boku w drzwiach. Twoje nazwisko zostanie
wyczytane na końcu. Podejdziesz wtedy do tiary nałożysz ją na
głową, a ta zdecyduje gdzie trafisz. Wszystko zrozumiałaś –
Zosia przytaknęła skinieniem głowy. – Tak na marginesie. Czy
zdajesz sobie sprawę, że jesteś pierwszą od ponda pół wieku
osobą, która nie uczęszczała od początku do Hogwartu... –
ostanie zdania nauczycielka rzekła bardziej do siebie, niż do niej
i znikła za drzwiami prowadzącymi do Wielkiej Sali.
***
Remus wodził wzrokiem po sali w poszukiwaniu tajemniczej Sophie,
jednak nie dostrzegł jej przy żadnym ze stołów. W sumie nie
spodziewał się, że zastanie ją przy którymś z nich, ale zawsze
warto sprawdzić.
Wiedział teraz, że z całą pewnością nie uczęszczała wcześniej
do Hogwartu, jej nazwisko było zbyt charakterystyczne, by nie
zapadło mu w pamięć. Poza tym wglądała na jego rówieśniczkę,
więc tym bardziej nie mógł jej wcześniej nie zauważyć. Kiedy
dodało się do tego jeszcze ten lekko słyszalny wschodnioeuropejski
akcent. Już miał przynajmniej po części ułożoną układane...
Jednak było coś w tej KOWALSKIEJ. Była inna. To dało się
zauważyć niemal od razu. Nie przypomniała ubiorem – w tych
czarnych galanach i ciemnych dzwonach - większości znanych Lupinowi
dziewczyn. Ale najdziwniejsze było jej zachowanie. Pod czas pobytu z
Huncwotami w jednym przedziale wydawała się być cały czas spięta.
Zdawało się, iż celowo mówiła o sobie jak najmniej, jakby
obawiała się, że ta wiedza przysporzy im kłopotów. Tym działem
bardzo przypomniała mu jego samego, dlatego chciał rozwikłać jej
tajemnicę.
Ceremonia przydziału zaczęła się. Remus tak był pochłonięty
swoimi myślami, ze nawet tego nie zauważył. Ocknął się dopiero,
kiedy piąty, w kolejności alfabetycznej, chłopak został
przydzielony do Ravenclaw.
– O czym tak marzysz, Lunatyczku?
– zapytał Syriusz.
– Pewniej o naszej pięknej
niebieskookiej Sophii, co? – zadrwił lekko James. – W tak w ogóle, w którym jest domu?
– W żadnym, drogi Rogasiu. Już to
sprawdziłem.
– Nie żartuj. Musi być w jakimś
domu. Nie wyglądała na dużo młodszą od nas – rzekł Black.
– Jak mi nie wierzysz to sam sprawdź
– warknął Lunatyk.
– Czy tylko mi ona wydawała się
jakaś dziwna? – zapytał nagle ni z gruszki ni z pietruszki Peter.
„Nie tylko tobie” – przemknęło przez myśl pozostałej trójce Huncwotów.
Co myślicie? Podobało się Wam?Tak, wiem, dawno mnie tutaj nie było. Mam nadzieję, że nie wszyscy ode mnie jeszcze pouciekali xD Przyznam się szczerze, że pisanie tego rozdziału szło mi w pewnych momentach opornie, jedną scenę, nie powiem, którą pisałam po kilka razy, a i tak nie jestem z niej zadowolona. Chciałabym jeszcze zaznaczyć, że ten rozdział w większości (o ile nie w całość) powstawał w godzinach między 22, a 2 w nocy (co świadczy o zasobie mojego wolnego czasu xD). Do następnego rozdziału :* Oby pojawił się szybciej niż ten ;)