wtorek, 18 lipca 2017

Rozdział 3. Magiczny podmuch wiatru

  Po prostu mówię to co myślę, 
a nie to co chciałbyś usłyszeć.
 Beata Andrzejczuk   
 
Z miejsca, w którym się znajdował, miał idealne warunki, aby ją obserwować. Stała tam, schowana przed wzrokiem innych za wysokim, ozdobnym łukiem drzwiowym. Błądziła spojrzeniem po marmurowej posadzce, kamiennych ścianach, nawet po zaczarowanym suficie, byle tylko nie po zebranych ludziach.
Doskonale wiedział jak bardzo dziewczyna nie chciała być w tym miejscu. Znał ją przecież na wylot. Umiał od razu określić jej nastrój, czy towarzyszące emocje. Potrafił przewidzieć niemal każde jej posunięcie. Kiedyś była jego obsesją, teraz zaś stała się celem. Była ofiarą, a on łowcą.
Od kilku miesięcy czekał na dogodny moment, a ona mu wszystko ułatwiła. Sama przyjechała tutaj, wpakowała się w jego zasadzę. Już nie pozwoli sobie na potknięcie. Tym razem miał przygotowany szczegółowy plan. Jego zadanie poległo na uśpieniu jej czujność i zaatakowaniu w dogodnym czasie.
Kiedy wszystko będzie gotowe, nikt cię już nie uratuje. Nikt. Osobiście tego dopilnuję. Szykuj się, bo nadchodzę. Twój koszmar właśnie się zaczyna, Zofio Kowalska.
 
***

Zofia czekała w miarę cierpliwie w ciemnym zaułku bocznych drzwi. Kolejka dzieciaków oczekujących na swój przydział, co parę minut uległa zmniejszeniu. Zaś ją z każdą chwilą zaczęły dopadać coraz większe wątpliwości. Przystępowała, więc z nogi na nogę, wodząc wzrokiem po wszystkim z udawaną ekscytacją.
Kiedy wreszcie, po ponad czterech minutach siedzenia na wysokim stołku, z za dużą tiarą na głowie, chłopak nazwiskiem Watson dołączył do wiwatującego stołu Hufflepuffu, jej zdenerwowanie sięgnęło zenitu. W tamtym momencie żywiła już tylko cichą nadzieję, że jej przydział nie będzie w jakikolwiek sposób wyróżniony i tak jak powiedziała nauczycielka zostanie wyczytana jako ostania.
Brawa powoli ustały, a ich miejsce zajęły prowadzone półszeptem rozmowy. Uczniowie już wyczekiwali rozpoczęcia uczty. Profesor McGonagall odchrząknęła i chwilę po tym na sali nastała cisza.
Kowalski, Sophie! krzyknęła.
Zosia przełknęła wielką gulę, jaka stanęła jej w gardle, założyła zabłąkany, niesforny kosmyk włosów za ucho i ruszyła w stronę stołka. Słyszała, jak przez Wielką Salę przeszła fala szeptów i stłumionych głosów. Udało jej się wychwycić kilka powtarzających się fraz typu „Nie wygląda na pierwszoroczniaka...”, „Co za dziwne nazwisko…”, czy „Pewnie to jakaś Ruska...”.
Czuła, także jak spojrzenia wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu osób, były skierowane właśnie na nią. Nie chciała, aby ktokolwiek zwracał na nią większą uwagę, ale w zaistniałej sytuacji było to nieuniknione. Skarciła się w myślach, że wcześniej posłuchała polecenia i nie stanęła w rzędzie razem z grupą jedenastolatków.
Niepewnie zajęła miejsce, a nauczycielka nałożyła jej na głowę starą tiarę. Niestety obwód głowy dziewczyny był na tyle duży, aby rondel kapelusza nie zsunął się Zośce na oczy, tym samym nie przesłaniając jej widoku sali pełnej ludzi. Przymknęła, więc powieki, aby nie widzieć otaczającego ją tłumu.
Co za niespotykane. Nie jesteś za stara. Ile masz lat? Piętnaście – rozbrzmiał piskliwy głosik w jej głowie.
Tiara używająca legilimencji?! Czy to w ogóle możliwe? pomyślała, jednocześnie chcąc sprawdzić swoje przypuszczenia.
O istnieniu legilimencji, czyli w dużym uproszeniu o czytaniu w myślach, Zosia dowiedziała się jakieś dwa, trzy lata wcześniej, na jednej z dodatkowych lekcji Obrony przed Czarną Magią. Z opowieści mamy wiedziała, że zakazane było jej nauczanie w Hogwarcie.
Nie jesteś tak głupia dziewczyno, jak przypuszczałem – ponownie usłyszała ten irytujący wysoki głosik.
Czy ty... Czy ten połatany kapelusz właśnie mnie obraził? zmarszczyła czoło w niezadowoleniu, jednak nie otworzyła wciąż zamkniętych oczu.
Dokładnie tak, jak ty przed chwilą mnie. Ale zeszliśmy z właściwego tematu... Kim ty właściwe jesteś? Ach, tak! Mam! Potomkini szlachetnego rodu Goldenmayer’ów – na te słowa tiary nastolatka wygięła wargi w lekkim grymasie, jednak nie przerwała jej wypowiedzi. Tak, tak od pokoleń w Slytherinie, jednak...Ty jesteś inna. Tak. Jesteś chyba bardzo podobna do ojca, chociaż widzę też dużo cech charakteru matki. Co by tu z tobą zrobić?… Zobaczymy, gdzie byłaś… Ach! Ten sam problem, jednak wysłali cię do Powietrza. Nic dziwnego. Tam był ojciec...
Co to ma do rzeczy! – krzyczały jej myśli.
Ucisz swoje myśli młoda panno! Muszę się skupić. Gdzie by cię tu przydzielić? Nie brak ci inteligencji i bystrości umysłu... Ambicji zresztą także… Odważna, a zarazem i uczciwa… Och. Pasujesz mi wszędzie… Chociaż… Sądzę, że to powinno cię zadowolić. Tak, Slytherin odpada. Jesteś zbyt mało oddana ideom Salazara…
Ale dziadkowie…
Widzę – zadawało jej się, iż czarodziejskie nakrycie głowy niemal na nią warknęło. – Ludzie i ich problemy… Hafllepuff; uczciwość, spokój, sprawiedliwość, koleżeństwo to mógłby być dom dla ciebie... Ale co z pracowitością. Leniwa nie jesteś, jednak to za mało…
Czyli zastały już tylko dwie opcje. Przynajmniej zbliżamy się już ku końcowi – pomyślała.
Ten przydział zaczął jej się niemiłosiernie dłużyć, zadawało się, że siedziała i czekała na werdykt całe wielki.
Magiczny kapelusz postanowił zignorować krążące po głowie Polki myśli. Nigdy jeszcze nie spotkał się z takim osobliwym przypadkiem przyszłego studenta. Owszem miewał już problemy z wyborem odpowiedniego dla ucznia domu, jednak w takich wypadkach wahał się zazwyczaj między dwoma, dużo rzadziej trzema domami, nigdy wszystkimi czterema. Dodatkowo, zapewne za sprawą niezwykłych i nieznanych mu umiejętności magiczny oraz wieku dziewczyny, miał duże trudności z przeniknięciem jej umysłu. Zdołał dotrzeć jedynie to tych „płytszych” wspomnień, które zawierały w sobie mieszą dawkę emocjonalną i sentymentalną...
Ravenclaw i Gryffindor… Gryffndor i Ravenclaw. W obydwu tych domach mogłabyś rozwinąć skrzydła. Twoje zdolności magiczne są… Zaskakujące… Nie zamykaj swojego umysłu muszę to wiedzieć. Muszę zobaczyć, aby wybrać…. Nie broń się… Tak! To wydarzenie! Teraz mam już pewność!...
Zosia skrzywiała się w ten specyficzny sposób, jak przy wbijaniu w skórę wielu igieł naraz. Nie miała wątpliwości co do sytuacji, o której tiara mówiła z takim niezdrowym podekscytowaniem...
– GRYFFINDOR! – rozległ się krzyk, słyszalny już nie tylko w jej głowie, który jeszcze przez następne kilka sekund odbijał się echem w jej uszach.
Nie ruszyła się jednak z miejsca. Wciąż siedziała na stołku z przymkniętymi powiekami oraz z magicznym kapeluszem na głowie, a przed oczami co chwilę pojawiało się i znikało siłą wyrwane z jej umysłu wspomnienie. Dopiero w chwili, kiedy profesor McGonagall jednym ruchem nadgarstka ściągnęła z niej tiarę, opanowała się i zorientowała, iż na sali panowała nienaturalna cisza. Wstawała z krzesła. Powiodła wzrokiem po zebranych, na twarzach wszystkich malowało się zdziwienie pomieszane z innymi trudniejszymi do zdefiniowania emocjami.
Odwróciła się w stronę Dumbledore’a, on w przeciwieństwie do uczniów i grona pedagogicznego nie wyglądał na zaskoczonego. Był wyraźnie na czymś głęboko zamyślony. Dyrektor uchwyciwszy zdezorientowane spojrzenie Zofii, zreflektował się i zaczął głośno klaskać. Do mężczyzny szybko podłączyli pozostali nauczyciele. Nie wiedzieć czemu, dodało jej to odwagi.
Miała do pokonania zaledwie kilka schodków w dół podwyższenia, aby dołączyć do stołu Gryffidoru. W miarę jak pokonywała stopnie do oklasków dołączały kolejne osoby, a w ich następstwie całe domy. Najbardziej powściągliwy był Slytherin, ale z tego co wcześniej zauważyła zachowywał się tak w stosunku każdego ucznia, który nie został przydzielony do nich.
Zajęła jedyne wolne krzesło pomiędzy młodzieżom starszych klas. Starała się ignorować posyłane w jej kierunku natarczywe spojrzenia. Spuściła głowę i utkwiła wzrok na swoim pustym talerzu. Nie zwróciła uwagi na ludzi naokoło niej, może gdyby to zrobiła zobaczyłaby siedzących dwa miejsca dalej Huncwotów, którzy uważniej jej się przyglądali.
Oklaski, zamieniły się w żywe rozmowy towarzyskie, a te ucichły nagle, kiedy ze swojego miejsca powstał Albus Dumbledore. Rozłożył szeroko ramiona, twarz miał rozpromienioną, jakby nic nie mogło go tak ucieszyć, jak widok wszystkich uczniów.
Witam was w tym nowym roku szkolnym w Hogwarcie! powiedział. Zakładam, że jesteście równie spragnieni kolacji co ja, więc powiem tylko trzy słowa. Oto one: Gnida! Skurczybyk! Kretyn! Smacznego! i usiadł.
Rozległy się oklaski i wiwaty, a nawet chichoty. Zosia już wcześniej, przy ich pierwszym spotkaniu, zdążyła się przekonać jakim dyrektor był dziwakiem i dzięki temu chyba nic w tej szkole już jej nie zadziwi.
Kilka sekund później stoły uginały się od nadmiaru ustawionych na nich dań, a salę napełniło pobrzękiwanie sztućców, kieliszków i szklanek. Rozpoczęła się uczta powitalna.
Woń rozmaitych potraw uderzyła Zośkę w nozdrza ze zdwojoną siłą, a w jej żołądku głośno zaburczało. W końcu nie miła niczego w ustach od śniadania. Nie zastanawiała się nawet za wiele nad wyborem, po prostu padło na najbliżej stojącą wazę.

***

Jest tak piękna, nawet kiedy mnie usilnie ignoruje” pomyślał James, który od kilku minut przyglądał się, rozmawiającej o czymś żywo z koleżankami, Lily. Praktycznie nie odrywał od niej wzroku, co tłumaczyło dlaczego już od dłuższego czasu grzebał widelcem po pustym talerzu.  
W brew pozorom naprawdę lubił Evans. Była szalenie inteligentną, ale często i porywczą dziewczyną. Może to właśnie ta cecha jej charakteru tak go intrygowała. A może po prostu chciał okiełznać Rudą Furię Evans, jak zwykł nazywać ją Syriusz. Cokolwiek jednak go do niej pchało, z całą pewnością było siłą dla niego destrukcyjną. 
Tylko przy tej rudowłosej Gryfonce zachowywał się jak totalny palant i idiota, co zauważyli nie tylko Łapa z Lunatykiem, ale również Glizdogon. To przy niej całkowicie tracił rozum, nie zachowywał się normalnie. Nie dziwne, więc było, że Lily nazywa go „aroganckim idiotom”. 
James nie jako jedyny w paczce Huncwotów miał problemy natury miłosne. Syriuszowi ostatnimi czasy szło nie wiele lepszej, chociaż uchodził za największego szkolnego flirciarza. Nic zaskakującego, skoro na taką sławę pracował odkąd skończył trzynaście lat. Ale nawet największy amant musiał kiedyś ponieść miłosną klęskę - Dorcas Meadowes. 
Pod wieloma względami on i ta dziewczyna o kruczoczarnych włosach oraz brązowych oczach byli do siebie podobni. Ona również cieszyła sławą nieprzejednanej uwodzicielki, była świetnym graczem Quidittcha i w pewnej mierze, także buntownikiem. Choć znalazło się i kilka rzeczy, które ich różniły. Mała Czarna, jak ją nazywał przez wzgląd na wzrost i skojarzenie z bardzo mocną kawą, była niezwykle dojrzałą osobą, nawet jak na dziewczynę. Paradoksalnie nie zanosiła bycia w centrum uwagi i nie przepadła za imprezami, nikt nigdy nie widział jej jeszcze pijanej. Potrafiła całkowicie go olewać, ale najważniejsze uczęszczała do siódmej klasy. W Hogwarcie często zdarzały się związki z kilku letnią różnicą wieku, ale to zawsze chłopak był starszy od dziewczyny, nie na odwrót. 
Podobnie jak jego najlepszy przyjaciel Lily, Black siedział teraz i obserwował Dorcas, robił to jednak w dużo bardziej udolny i dyskretny sposób. Meadowes razem z paczką osób ze swojego roczniaka, głośno się z czegoś śmiała. W pewnej chwili zerknęła w bok i uchwyciwszy jego spojrzenie momentalnie spoważniała, by po jakiś słowach wypowiedzianych jej przez przyjaciółkę na ucho, prychnąć i uśmiechnąć się pod nosem. 
Peter zaś dla odmiany spędzał bardzo miło czas z o rok młodszą Evelyn Jordan, dyskutując na temat, jak się okazało obojga ulubiony, kuchni. Krótko ścięta, czarnoskóra dziewczyna żywo gestykulowała przy opowieści, jak to jej świętej pamięci prababka robiła najlepszą szarlotkę z kruszonką na świecie. On z kolei z zaciekawieniem słuchał jej opowieści, wtrącając co jakiś czas, że najsmaczniejszy jabłecznik, jaki kiedykolwiek jadł zakupił w Londynie w dzielnicy Hammersmith. Przez co doszło między nim do „kłótni”, którą zakończyli stwierdzeniem, że i tak najlepsze na zawsze pozostaną maślane bułeczki. 
James, który oderwał się od gapienia na Evans jak sroka w kość, by nałożyć sobie porcję ciasta i tym samym zaprzestać szurania widelcem po pustym talerzyku, zaśmiał się pod nosem słysząc kłótnie Glizgodona o szarlotkę i zdanie o jakiś tam bułeczka z ust Evelyn. „Oboje są siebie warci.” - przemknęło mu przez myśl, a chwilę po tym dotarły do niego strzępki rozmowy o cynamonowych ciastkach… 
– Ej, Potter! Wbijacie dzisiaj do nas na imprezę?! – krzyknął ktoś siedzący kilka krzeseł dalej.
Rogacz szybko rozpoznał po głosie Billa Smitha, kolegę z domowej drużyny quidditcha. Był on wysokim, wysportowanym blondynem o brązowych oczach. Z całą pewnością należał do tych chłopców, za którymi oglądała się większość dziewczyn.
– Yhm… Jasne. A z jakiej to okazji? – zapytał, zastanawiając się ,czy pominął jakąś ważną rozmowę przyglądając się Lily.
– Chciałem z chłopakami z dormitorium uczcić jakoś nasz ostatni rok w Hogwarcie. W końcu nie codziennie zaczyna się szkołę jako siódmoklasista – zaśmiał i mierzwił sobie rękę włosy na karku.
– Nie chwal dnia przed zachodem słońca, braciszku. Zobaczymy co powiesz za rok, kiedy nie zdasz OWTM-ów – wtrąciła się z uśmiechem na ustach Ann, przerywając prowadzoną wcześniej rozmowę z koleżankami.
Panna Smith, niska, niebieskooka, blondynka, była jedną wielką niespodzianką. Na pierwszy rzut oka nie sprawiała wrażenia sarkastycznej, wygadanej i śmiałej dziewczyny, jaką była. W przeciwieństwie do brata nie grała w drużynie, jednak takiego komentarza sportowego, jaki padał z jej ust, Hogwart dawno nie słyszał. Nie raz zdarzało się, że profesor McGonagall odbierała lub wyciszała mikrofon podczas jej spektakularnych relacji.
– Kiedyś spełźnie ci ten uśmieszek z twarzy, SIOSTRZYCZKO – powiedział Bill przedrzeźniając siostrę, na co ta wystawiła mu język.
Jak dzieci… skomentowała pod nosem, uczepiona ramienia Smitha szatynka.
Ową dziewczyną była Lavinia Cooper, która pod koniec maja została jego dziewczyną. Z tego co można było zaobserwować, jak na razie układało się między niemi całkiem dobrze.
– A wracając… - blondyn zwrócił się teraz bezpośrednio do Jamesa. – Nie będzie to duża impreza. Tylko drużyna, wszyscy od nas z siódmego roku i kilka innych osób. To co, będziecie?
– Tak… Porozmawiam jeszcze z chłopakami, ale myślę raczej, że tak – odpowiedział.
Wiedział, że Syriusz co by się nie działo, nie ominie sposobności do zabawy, więc o niego się nie martwił. Peter, jak to miał w zwyczaju pójdzie z nimi. Zastanawiał się tylko, czy Remus da się przekonać…
– Nie muszę, chyba mówić, że każdy przychodzi z własnym… – dodał jeszcze Bill.
– Ma się rozumieć – odparł ze swoim firmowym „huncwockim” uśmiechem na ustach.
Smith powrócił do rozmów ze swoimi znajomymi, a Rogacz powziął myśl, że powie reszcie o imprezie jak tylko znajdą się w dormitorium, bez żadnych zbędnych świadków.
Remus sprawiał wrażenie nieobecnego. Uparcie przypatrywał się swojemu kieliszkowi, jakby chciał dostrzec pojedyncze ziarenka pisku użyte do produkcji szkła. Myślami, a właściwie wspomnieniami, był przy ceremonii przydziału Sophie, pomijając fakt, że ona sama była osobą dość dziwną, to do tego jeszcze jej przydział zasługiwał na miano co najmniej spektakularnego. Po pierwsze została Hatstallsem, siedziała na krześle z dobre sześć minut, co było chyba ze wszystkich rzeczy najbardziej normalną. Po drugie cały przydział wglądała, jakby prowadziła dyskusje z tiarą. Wykrzywiała twarz w grymasie, marszczyła czoło oraz nos, od czasu do czasu ruszała nawet wargami wypowiadając jakieś bezgłośne słowa. Ale te zdarzenia wydawały się być na tyle normalne, że dało się jej logiczne wytłumaczyć w porównaniu do ostatniego. 
Może kilkanaście sekund przed samym ogłoszeniem, że Kowalski, bo w końcu tak ją wyczytano, została przydzielona do Gryffidoru, coś diametralnie zmieniło się w wyrazie twarzy dziewczyny. Była wyraźnie przerażona, a jej minia wskazywała na to, iż ktoś właśnie zadał jej ogromny ból. W tym samym momencie luźne kosmyki jej włosów jak i sam warkocz, wystający spod kapelusza, poderwały się do góry lekko falując. Nagle zawał silny wiatry, jakby ze strony drzwi wejściowych, które wciąż pozostawały zamknięte i płonień każdej z magicznych świec, unoszących się pod zaczarowanym sufitem, kolejno gasnął, aż zapanowała zupełna ciemność. Nikt nie krzyknął, nie pisnął, nawet nie odezwał się słowem, wszyscy byli całkowicie zaskoczeni. Profesor Dumbledore ponownie zapalił świece jednym machnięciem różdżki, jeszcze zanim Sophie zdążyła otworzyć oczy. Jej włosy opadły i powróciły do pierwotnego ułożenia. Nim wstała jednak ze siedzenia, cała pobladła przypominając osobę mającą za parę chwil zemdleć.
Lupin, odkąd tylko zaczęła się kolacja, przeszukiwał szuflady swojej pamięci w poszukiwaniu historii podobnego zdarzenia. Jak wielkiej magii było trzeba, aby zaingerować w coś co stworzyli, jak podają księgi, sami założyciele Hogwartu. W jakiej mocy posiadaniu się było, by zrobić to nawet nie mając o tym pojęcia…
Ktoś szturchnął do łokciem w bok przywołując tym samym do porządku. Tym kimś był Syriusz, który wskazał głową w stronę stojącej i nachylającej się ku nim Lily. Wyglądała na z lekka zniecierpliwioną.
– Ymm… Mówiłaś coś Lily? Wybacz trochę się zamyśliłem – powiedział ze skruchą w głosie.
– Tak. Pytałam czy zastąpisz mnie przy pierwszakach. Muszę porozmawiać o czymś pilnie z profesor McGonagall – brzmiała trochę jak desperatka, musiała więc wcześniej rozmawiać z pozostałymi prefektami i wszyscy jej odmówili.
– Tak jasne. Nie ma sprawy. Hasło pozostało bez zmian?
– Tak. Wielkie dzięki, Remusie. Jestem twoją dłużniczką.
I odeszła jak najszybciej, uciekając od spojrzenia i głupiego uśmiechu Jamesa.


Hej! Hej!
Tym razem nie było mnie tylko dwa miesiące xD Pocieszające, prawa... 
Mam nadzieję, że ten rozdział w stosunku do poprzedniego wypadł lepiej, chociaż chyba nie jest to szczyt moich możliwość. Wyszedł raczej dość nudnawy, jak to zwykle bywa z pierwszymi rozdziałami, gdzie trzeba jakoś pokrótce przedstawiać bohaterów. ;) Przyznam się, iż w czasie pisania tego rozdziału, bohaterowie i część wątków uległo  znacznej zmianie od mojego pierwotnego zamysłu, przede wszystkim redukcje przeszły postacie drugoplanowe, trzecioplanowe i jeszcze dalsze :). Dobra starczy. [#zanudzam_czytelników_nieważnymi_informacjami]
Kończąc ten wywód... Jak mijają Wam wakacje? Macie jakieś palny? A może już gdzieś byliście? Ja razem z młodszą siostrą 5 lipca wróciłam z jedenastodniowej oazy/pielgrzymki do Włoch. Teraz razem z rodzicami planujemy jednodniowe, dwudniowe wypady, aby młodszy brat nie czuł się pokrzywdzony barkiem dłuższego wyjazdu xD

czwartek, 4 maja 2017

Rozdział 2. Zamek malowany na wodzie

,,Lepiej zaliczać się do niektórych,
niż do wszystkich."
Andrzej Sapkowski 

Zosia zajęła miejsce w samym kącie przedziału, tuż koło okna. Przez krótką chwilę podziwiała mijane krajobrazy. Anglia może i miała swój urok, ale to jej rodzinne, polskie widoki wydawały się być najpiękniejsze.
Oderwawszy wzrok od szyby, zdjęła wcześniej przewieszoną przez ramię skórzaną torbę. Grzebała w niej chwilę, aby ostatecznie wyciągnąć wysłużony już, jedyny w swoim rodzaju zbiór kilkudziesięciu utworów Leopolda Staffa oraz Konstantego Ildefonsa Głaczyńskiego.
Skuliła się na siedzeniu, nogi podwinęła lekko pod siebie, zahaczając obcasami glanów o materiał fotela, na zgiętych kolanach osadziła otwartą książkę. W takiej właśnie pozycji najbardziej lubiała czytać. Chociaż tomik, mający już swoje lata, znała niemal na pamięć, to właśnie on zawsze towarzyszył jej w podróżach. Za każdym razem odkrywała go na nowo, odsłaniając kolejne jego tajemnice. Oryginalny zbiór wierszy otrzymała dawno temu, od kogoś bardzo, dziewczynie bliskiego.
Przejechała palcami po granatowych, kulfoniastych literach dedykacji znajdującej się na pierwszej stronie:
Mojej Najdroższej Zosi,
aby zawsze dostrzegała
piękno świata, jaki ją otacza.
Tata
Pamiętała dokładnie dzień, w którym otrzymała książkę w ramach urodzinowego prezentu. Chodziła wtedy jeszcze do antymagicznej - dla Anglików mugolskiej - szkoły podstawowej... Szybko starła nagle powstałe w kącikach oczu łzy... Za dużo wspomnień, przecież właśnie, żeby uciec od nich przyjechała razem z mamą do tego niemal nieznanego i obcego jej kraju.
Przymknęła powieki, pozbyła się z wszystkich krążących po jej głowie myśli. Całkowicie się wyciszyła... Przewróciła kartkę na następną stronę i zaczęła czytać.

***

Czwóra chłopców pospiesznie przemykała przez wąskie korytarzyki kolejnych pociągowych wagonów. Wśród nich był Remus Lupin - zielonooki o włosach odcieniu ciemnego blondu.
Jeszcze tylko kilka godzin dzieliło jego oraz podążających obok niego przyjaciół od ponownego znalezienia się w tak dobrze sobie znanych szkolnych murach. Towarzyszył mu lubiany lekki deszcz emocji, coś w rodzaju podniecenia, ale i zniecierpliwienia zarazem. Względnie podobnie czuł się te kilka lat temu, kiedy był jeszcze tym nieopierzonym, wystraszonym, nieśmiałym pierwszakiem, który dopiero co zaczynał się zagłębiać w ten niesamowity świat magii.
Wspomnienia tego okresu kojarzyły się nastolatkowi nie tylko z nieustanną radością i podnieceniem, ale także z życiem w ciągłym kłamstwem. Przez niemal dwa lata udawało mu się ukrywać przed wszystkimi uczniami kim naprawdę był, dlaczego regularnie raz na miesiąc znikał ze szkoły. Większość osób łykała bajeczkę o schorowanej matce, kiedy tak naprawdę cieszyła się ona bardzo dobrym zdrowiem. Wszyscy prócz trójki upartych Gryfonów, jego najlepszych przyjaciół – Syriusza Blacka, Jamesa Pottera i Petera Pettigrew. To właśnie oni jako pierwsi pod koniec drugiej klasy odkryli jego tajemnicę. Dowiedzieli się kim był… Potworem. Wilkołakiem.
Jednak ku jego wielkiemu zdziwieniu nie odrzucili, go tak jak się tego spodziewał. Byli co prawda przez jakiś czas obrażeni, czy nawet zawiedzeni, że sam im o tym nie powiedział, ale jakoś szybko to Gryfonom minęło. Od tego właśnie momentu James, Peter i Syriusz zaczęli naukę na nielegalnych animagów, która trwała aż do chwili obecnej.
- A ty co o tym sądzisz, Lunek? – z zamyślenia wyrwał Remusa, młody Black.
No tak… Znów odpłynąłem. To o czym to wcześniej toczyła się rozmowa?” – myślał gorączko Lupin szukając jakiegoś punktu zaczepienia na twarzach swoich przyjaciół. W końcu westchnął zrezygnowany, niczego się nie doszukawszy:
– Ymm… Mógł byś powtórzyć…
– Najlepiej od samego początku Łapo – przerwał mu James. – Nasz Remus tak był pochłonięty myślami o świetlanej przyszłości prefekta, że zapomniała co całym świecie. Wiesz gdybym cię nie znała uznałbym, że się po prostu zakochałeś – za te słowa oberwał mocnego szturchańca w bok.
Tak właściwie to Potter miał po części rację wszystko zaczęło się właśnie od „hecy z prefektem” - jak całą czwórką nazwali to zajście. Kiedy to w połowie wakacji prawie każdy, włącznie z państwem Lupin pękającymi z dumy, był miło zaskoczony wieścią o dołączonym razem z listą obowiązkowych podręczników zawiadomieniu o wyborze na jednego z prefektów Gryffindoru. Właściwie on sam był niemało zdziwiony. Wiedział, że oceny nie stawały mu na przeszkodzie, uczył się bardzo dobrze, problem stanowiły raczej jego wybryki z przyjaciółmi.
Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie min wprawionych w osłupienie Huncwotów. Tak ich paczkę nazwał Syriusz i prężnie działał, aby to właśnie ona rozprzestrzeniła się w szkolnych plotkach.
– Co ci tak wesoło? – zapytał z teatralną pretensją w głosie James.
– Nikt nie kazała wam sterczeć pod drzwiami wagonu prefektów, więc nie wiem skąd te pretensje. O ile dobrze pamiętam to był twój pomysł…  zwinnie zmienił temat.
– A tobie nikt nie kazał tam siedzieć półtorej godziny.
– Sprawy organizacyjne. Coś ci to mówi James…
W tym samy czasie Syriusz oraz Peter spojrzeli po sobie znacząco, „kłótnia” ich przyjaciół nie miała większego sensu. W sumie jak większość rzeczy jakie dzisiaj zrobili, ale to już była inna sprawa.
– Chłopaki! – piskliwy głos Pettigrew przerwał Lupinowi i Potterowi mierzenie się na pseudo wrogie spojrzenia.
– Koniec tego dobrego. Przekomarzacie się jak dwie stare baby – wtrącił Syriusz.
Całą czwórką spojrzeli po sobie, po czym każdy z nich wybuchnął niekontrolowanym śmiechem. Sami nie mieli pojęcie jaki sens miało zdarzenie sprzed kilku chwil.
– To co, teraz nasz przedział? – zapytał Lunatyk.
– Kierunek nasz przedział! – odpowiedziała chórem pozostała trójka.
Mianem „ich przedziału” Huncwoci ochrzcili miejsce gdzie po raz pierwszy się spotkali. Był to dokładniej wagon ósmy, przedział szesnasty, zawsze przez przynajmniej jednego z nich zawczasu zajmowany. Tego dnia zdarzyło się jednak inaczej, dlatego zaraz po zakończeniu spotkania prefektów Remus wybył jako jeden z pierwszych. W tym całym pośpiechu prawie zapomniał o swoim bagażu, który teraz targał za sobą.
Syriusz, James oraz Peter powrócili do przerwanej wcześniej rozmowy. Wiedzieli, że za niecałe trzy tygodnie będzie kolejna pełnia. W czerwcu tuż przed zakończeniem roku szkolnego udało im się prawie opanować sztukę przemieniania się w zwierzęta. Potter i Black nawet przez kilka minut byli pod swoimi animagicznymi formami. Ten pierwszy stanął jako dumny jeleń, drugi zaś jako duży czarny podobny do ponuraka pies. Niestety w tamtym momencie, tak jak przy wcześniejszych, wielokrotnie powtarzanych próbach, coś poszło nie tak i z powrotem powrócili do swojej ludzkiej postaci. Z tym jednym zastrzeżeniem, że na głowie jednego nadal znajdowało się imponujące wielkości poroże, a drugi merdał psim ogonem… Sytuację tę udało się jednak opanować, więc obyło się bez kompromitującej wizyty w skrzydle szpitalnym. Teraz po dwumiesięcznej wakacyjnej przerwie mieli już niemal całkowitą pewność, że tym razem uda im się ta sztuka.
Przecież nie bez powodu przeczytałam te wszystkie nuuudne książki” – pomyślał Syriusz krzywiąc się odrobinę na to wspomnienie. To było do niego wręcz nie podobne. Zazwyczaj to Remus w całej ich paczce odgrywał rolę tego oczytanego. Jemu, jako uwielbianemu casanowie, do przetrwania roku szkolnego wystarczył ściągane na kolanie zbitki prac domowych przyjaciół. Nie było jednak też tak, że w ogóle niczego nie czytywał. Nie. Chociaż należał raczej do gatunku wybrednych czytelników. Aby lektura go zainteresowała musiała zawierać ciekawą i wartką akcję oraz pomysłową fabułę. Może właśnie dlatego do jego ulubionych dział zaliczały się powieści napisane przez mugoli, takie jaka „Hobbit”, „Robin Hood”, czy „Przypadki Robinsona Crusoe ”. Z całą pewnością nie należały do nich podręczniki do transmutacji. Chociaż musiał przyznać, że pewne wyczytane ciekawostki z całą pewnością w przyszłości mogły mu się przydać.
– Jak dobrze pójdzie to może już w tym miesiącu będziemy mogli ci potowarzyszyć w czasie pełni – powiedział James.
Lunatyk lekko pobladł i spojrzał zaskoczony na swoich przyjaciół. Wiedział doskonale, że chcieli dla niego zostać nielegalnymi animagami, nie sądził jednak, że zajmie im to niecałe dwa lata…
– Myślę, że to skrajnie nieodpowiedzialne w tak krótkim czasie od opanowania przemiany, od razu wybierać się na spacer w pełnię.
– Ymm… Tak właściwie to jeszcze nie do końca je opanowaliśmy – rzekł Peter, zanim zdołał dojrzeć „uciszające” spojrzenia Rogacza i Łapy.
– W takim razie to jeszcze lepiej. Po prostu…
– Daj spokój Remus. To tylko kwestia czasu i ewentualnie wprawy. Mi i Jamesowi już się to kilka razy udało… Wiemy już na czym polegał nasz problem, pomożemy Peterowi i po sprawie…
– A obecność moja i jaśniejącej tarczy księżyca, to pewnie rodzaj zachęty – powiedział Lupin z wyraźnie wyczuwalnym sarkazmem w głosie. – Albo się przemienisz, albo zginiesz…
Doszli właśnie do celu swojej wędrówki. Otworzyli drzwi, nawet nie zwróciwszy uwagi, czy ktoś znajdował się  w środku.
 – Oj, nie dramatyzuj tak. Poświęciliśmy większość wakacji, aby przestudiować cały stos ksiąg i podręczników. Nawet Syriusz – twarz Remusa przez kilka sekund wrażała wielkie zdumnienie, nawet zaśmiał się cicho.
– Żarty so…  – nie było mu jednak dane dokończyć, gdyż po przedziale rozległ się dźwięk zatrzaśniętej książki. Dopiero wtedy Huncowoci zauważyli drobną szatynkę z jakimś tomikiem w ręce, skuloną na siedzeniu przy oknie.

***

Zosia rozmyślała właśnie nad przeczytanym chwilę wcześniej wierszem, kiedy jej zadumę przerwało głośne wtargnięcie do przedziału czwórki chłopców. Zadawało się, iż nawet nie zauważyli jej obecności. Dyskutowali o czymś głośno. Dopiero demonstracyjne zatrzaśnięcie, trzymanej przez nią książki, sprowadziło czwórkę przyjaciół na ziemię, zapadła głucha cisza. Nowo przybyli wymienili między sobą najpierw zdziwione spojrzenia,a następnie porozumiewawczo się do siebie uśmiechnąwszy, zajęli miejsca naprzeciwko dziewczyny.
– Tutaj jest już zajęte – poinformowała najbardziej zdawkowym i obojętnym tonem głosu na jaki było ją stać. Wyraźnienie dało się zauważyć, iż chciała się pozbyć swoich nieproszonych gości jak najszybciej.
– Ja tak nie uważam – odrzekł chłopak o czarnych, długich do ramion włosach i stalowych tęczówkach, który siedział między brunetem w okularach, a otyłym płowym blondynem o szczurzych rysach twarzy.
– Skąd ta pewność? – zlustrowała go wzrokiem, a on cwaniacko się uśmiechnął, na ten widok wywróciła tylko znacząco oczyma.
– Zastanówmy się… Może dlatego, że jest tutaj tylko jeden kufer, który z pewnością należy do ciebie… - podsumował, imponując tym samy Zosi swoją spostrzegawczością i dedukcją ostatni z nich; zielonooki o włosach w odcieniu ciemnego blondu. Siedzieli dokładnie naprzeciwko siebie, więc przypadkowo ich spojrzenia przez chwilę się skrzyżowały, jednak obydwoje równie szybko odwrócili wzrok.
– Dobrze powiedziane, Luniaczku – rzekł okularnik, klepiąc przyjaciela lekko po plecach, dziewczyna zaś zmarszczyła delikatnie nos słysząc, jak chłopak został nazwany przez przyjaciela.
Po tych słowach Polka westchnęła jedynie przeciągle i zapytała zrezygnowana:
– Jak poproszę, to się stąd zmyjecie?w tonie jej głosu dało się wyraźnie wyłapać nutę powątpiewania.
– Chciałabyś! – powiedzieli niemal równocześnie.
Usta Zofii zwęziły się w wąską kreskę i pobielały. Zacisnęła je silnie, mocno powstrzymując się przed wykrzyczeniem wszystkiego, co leżało jej w tamtej chwili na sercu. Po raz kolejny powiodła spojrzeniem po zebranych przed nią nastolatkach. Skapitulowała. Nie miała ochoty się z nim użerać, łatwiej było po prostu wyjść i znaleźć inne całkowicie puste miejsce.
Wstała. Przełożył skórzaną torbę przez ramię wepchnąwszy tam wcześniej książkę, odwróciła się do nich tyłem i stanęła na palcach. Próbowała, dość nie udolnie, dosięgnąć kufer, który wcześniej sama jakoś wtaszczyła na znajdującą się nad fotelami półkę bagażową.
– Co ty robisz? - dobiegło do niej pytanie, nie wiedziała tylko, który z nich jej je zadał.
– Nie widać… Wychodzę!
– Co? Nie poczekaj... To było dość nie uprzejme z naszej strony... Wybacz... Zostań jeżeli chcesz – wypowiedź sprawiała wrażenie zbitka niemal równocześnie wypowiedzianych zdań, dziewczyna nie mogła jednak tego dokładnie zweryfikować, gdyż nadal stała odwrócona do nich tyłem.
Nie była pewna co nią dokładnie kierowało, kiedy pojęła decyzję o pozostaniu w przedziale. Na pewno nie był to zdrowy rozsądek, który cały czas podszeptywał jej, aby dla ich bezpieczeństwa jak najszybciej wyszła. Ale nie zrobiła tego.
Hncwoci, gdyż twierdzili, że tak nazywa się ich paczka, przedstawili się każdy po kolei. Tak, więc Zosia wiedziała już, że okularnik to James Potter. Zbyt pewnym siebie brunetem był Syriusz Black, pyzatym chłopakiem okazał się Peter Pettigrew, zaś bystry ciemnoblond włosy chłopak naprawdę miał na imię Remus a na nazwisko Lupin. Sama również się przedstawiła, choć nie obyło się bez małego zamieszania.
– Zofia Kowalska – powiedziała wyciągając ich kierunku dłoń.
– Zzz... Jak? – zdziwił się Peter.
– Ach… No tak zapomniałam, że wam będzie łatwiej mówić Sophie – pomimo że mieszkała w Wielkiej Brytanii od kilu miesięcy, to wciąż zdarzało jej się nie pamiętać o różnicach wymowy, jakie dzieliły ten język od Polskiego.
Na większość zadawanych później pytań odpowiadała głównie monosylabami „tak”, bądź „nie”. Chłopcy, więc po jakim czasie po prostu dali sobie spokój, choć wciąż wyglądali na żywo zainteresowanych jej osobą. Udzieliła tylko kilka dłuższych odpowiedzi na pytania, które ją samą zaciekawiały, jednak i przy nich udzielaniu nie podała dużo szczegółów i mówiła dość ogólnikowo.
Po kilku minutach Syriuszowi, Jamesowi i Peterowi znudziła prowadzona na siłę konwersacja – jeżeli w ogóle można było nazwać ich słowotok oraz jej milczenie rozmową – zajęli się, więc grą w eksplodującego durnia. Nadzieja o ciszy i spokoju jaka przez krótki moment zagościła w Zosi, zastała rozwiana już po pierwszych sekundach karcianej zabawy trójki nastolatków, a próby powrócenia do czytanych wcześniej wierszy spełzły na niczym przy magicznych wybuchach.
Zrezygnowana zapadła się głębiej w oparciu swojego siedzenia, wtedy dopiero z zaciekawieniem zauważyła, że pomimo panującego wokoło harmideru, Remus jak gdyby nigdy nic pogrążony był w lekturze jakieś książki.
Zamrugała kilkukrotnie. Tego się nie spodziewała. Musiała przyznać, że Lupin ją zaskoczył, bardzo jednak pozytywnie. Dziewczynie w tamtej chwili nie chodziło nawet o sam fakt czytania w zaistniałych warunkach, ale o autora dzieła. Pogrubionymi i posrebrzonymi literami na okładce wygrawerowane zostało imię oraz nazwisko – William Shakespeare”. Zdawała sobie sprawę, iż poeta był szeroko znanych na wyspach brytyjskich, nie przypuszczała jednak, że i wśród magicznej społeczności cieszył się jakimś zainteresowaniem.
Do rzeczywistość przywołał ją dopiero hałas jaki rozległ się na korytarzu. Chwilę po tym drzwi do przedziału zostały otwarte i stanęła w nich uśmiechnięta, starsza kobieta z dołeczkami w policzkach.
– Coś z wózka, kochaneczki? zapytała.
Peter, któremu oczy zabłysły niezdrowym blaskiem, od razu zerwał się na równe nogi. Zośka zaś usłyszała, tylko jak żołądek głośno wypominał jej brak treściwego śniadania dzisiejszego ranka. Wygrzebała z czeluść należącej do niej skórzanej torby czarną, kolorowo nakrapianą – wyglądającą jakby właśnie przechodziła ospę – portmonetkę. Pettigrew powrócił na swoje miejsce z całym naręczem świeżo zakupionych słodyczy. Ona zaś nieśmiało odchrząknęła, zwróciwszy tym uwagę starszej pani.
– A tobie co, kochanieńka? - zadała pytanie z tą samą dozą radości, co chwilę wcześniej.
– Ymm… Poproszę… - zamyśliła się chwilę przyglądając się rozmaitym łakociom i weryfikując równocześnie ich ceny. - Może… Dwa paszteciki dyniowe.
– Sześć kuntów.
Otworzyła portfel z zamiarem wyciągnięcia z niego podaną kwotę. Spojrzała i zamarła. Właśnie w tamtym momencie mentalnie uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Jak mogła zapomnieć o zabraniu ze sobą angielskiej magicznej waluty. Przecież niejednokrotnie przed wyjazdem jej o tym przypomniało.
– Nie przyjmuje pani obcych walut, prawa – zmiesza spuściła wzrok na mieniące się srebrem i złotem grosze, kątem oka zauważyła jeszcze posłany w jej stronę przepraszający uśmiech staruszki. - Nic. W takim razie bardzo przepraszam, że niepotrzebnie zatrzymałam panią tutaj dłużej.
Dziewczynie odpowiedziała jednie cisza i dźwięk zamykanych drzwi. Poczuła jak na jej policzki wypływa szkarłatny rumieniec. Wygłupiła się. Doskonale o tym wiedziała. Miała też świadomość utkwionych w niej czterech, ciekawskich spojrzeń. Co jeszcze bardziej pogłębiło oznakę zażenowania ma jej twarzy.
Do ponownego podniesienia wzrok skłoniło ją dopiero chrząknięcie któregoś z Huncwotów oraz jąkający się głos Petra:
  – P-poczęstuj się p-roszę.
Wyciągnął tuż przed nią białą chusteczkę, na której znajdowało się kilka dyniowych pasztecików. Zosia z lekkiego zdziwienia otworzyła szerzej oczy. Nie rozumiała pobudek tego gestu.
– Bierz śmiało. Obiecuję, że niczego do nich nie dorzuciliśmy – uśmiechnął się James.
– Umm… – zawahała się, propozycja wydała się być nawet kusząca. – To miło z waszej… Z twoje strony Peter, ale podziękuje.

***

W godzinach wieczornych, w końcu dotarli do Hogsmeade. Zosia przebrana w czarą, prostą szatę, pozbawioną jakichkolwiek naszywek oraz emblematów poszczególnych domów, jedynie z herbem Hogwartu umieszczonym na krawacie, wyglądała jak jednak z pierwszorocznych uczennic. Stała dość zagubiona pośrodku stacji. Co rusz mijali, czasem popychali, szturchali, czy też nie chcący wpadali na ją pozostali uczniowie, podążając w tylko im znanym kierunku. Przez chwile nawet zastanawiała się, czy nie iść razem z nimi. za tłumem, w końcu musiała się jakoś dostać do tej szkoły.
– Ej, tym tam! – przeraźliwie głośny krzyk rozległ się nagle tuż za nią.
Odwróciła się i ujrzała mężczyznę wielkości dwóch dorosłych ludzi, a szerokości pięciu. To jakiś olbrzym.” - rozbrzmiało w jej głowie. Miał długą brodę, czarne włosy, jasną karnację oraz ciemne oczy. Ubrany był w bardzo duży płaszcz z wieloma kieszeniami, z których wystawały przeróżne przedmioty.
– Ty jesteś… – zerknął na pomięty pergamin trzymany razem z wielką lampą w z jednej z rąk. – Sophie K-O-W-A-L-S-K-I ?
– Kowalska -poprawiała go niemal automatycznie.  – Tak to ja. Czy coś się…  – nie dane jej było jednak dokończyć.
Rubeus Hagrid gajowy oraz klucznik Hogwartu. Profesur Dumbledore powiedział, że to ja ma cię… No ten.. Zaprowadzić. Idziesz razem z pirwszorocznymi – poinformował dziewczynę.
– Och. – wyrwało jej się niechcący.
„Czyli jednak ten szalony dyrektor nie odstąpił od umowy, którą zawarliśmy w sierpniu. Dał mi to wyraźnie do zrozumienia. Więc i ja będę zmuszona do wywiązywania się z niej…” – pomyślała.
 – W takim razie chodźmy – chciała uśmiechnąć się serdecznie do gajowego, ale niestety wyszedł jej raczej grymas.
Olbrzymi mężczyzna zaprowadził Zosię razem grupą jedenastolatków w stronę brzegu jeziora, przy którym przycumowane było kilkanaście drewnianych łódek. Szczerze nie wyglądały one bardzo stabilne, czy solidnie i jakoś nie miała ochoty ich wypróbowywać.
– Po cztery osoby do łódki! – rozbrzmiał głos Hagrida.
„O nie! W życiu nie wsiądę do którejkolwiek z tych chybotliwych łajb.” – przemknęło nastolatce przez myśl, jednak nie wypowiedziała swoich obaw na głos. Kiedy ona tępo wpatrywała się w taflę jeziora, rozważając jakie szanse dotarcia na mieliznę będzie mieć podczas zatonięcie łódki, pierwszoklasiści zdążyli dobrać się w czteroosobowe grupki i wygodnie usadowić na pokładach swoich stateczków.
– A więc Sophie płyniesz ze mną! – zawołał uradowany klucznik Hogwartu.
– Kiedy ja nawet nie umiem pływać – żałośnie jęknęła, nim zdążyła ugryźć się mocno w język. Nie widziała nawet kiedy owe zdanie wydobyło się z jej ust.
Po raz wtóry tego dnia dziewczyna poczuła, jak na jej policzki wypłynął rumieniec, który na szczęście został zakryty przez półmrok nocy. Usłyszała tylko, jak odpowiedział jej szczery śmiech rozbawienia olbrzyma. Po czym mężczyzna pomógł jej wsiąść i flota łódek wypłynęła na ciemne wody jeziora.
Im dalej od brzegu się znajdowali tym paznokcie Zośki bardziej wbijały się w drewnianą burtę, pozostawiawszy po sobie trwałe ślady. Teraz już wiedziała jakie uczucia mogły towarzyszyć uczniom pierwszych klas Kolegium Magii Jana Twardowskiego – jej wcześniejszej szkoły – którzy cierpieli na lęk wysokość.
Po mimo panicznego lęku przed zatonięciem, musiała przyznać, że Hogwart robił wrażenie. Średniowieczny zamek z wieloma wieżami i basztami mienił się świtałam licznych pochodni oraz świec, zapalonych w jego oknach. Ich blask tworzył na lustrzanej tafli zbiornika niezapomnianą mozaikę, przywodzącą na ma myśl rozgwieżdżone niebo, jakiego nie miał okazji ujrzeć na sobą…
Umysł Kowalskiej wręcz krzyczał, aby przyznała, iż się myliła. Jeszcze będąc w pociągu pędzącym z Londynu do Hogsmeade była przekonana, że brytyjska placówka edukacja nie sprawi na niej takiego wrażenia, jak ta polska. Teraz jednak nie umiała wybrać, który obraz zapisał się w jej pamięci piękniejszym. Czy malowane na wodzie zamczysko. Czy zasnuty mgłą, otoczony zielenią i migotliwym światłem milionów robaczków świętojańskich dworek.
– Robi wrażenie, co nie? – z świata wspomnień i magicznych widoków wyrwał ją głos jej towarzysza.
– Tak… Jest piękny… Magiczny – wyszeptała, nie starając się nawet by być słyszalną.
W cisz y dopłynęli. Wszyscy uczniowie wraz z Polką wysiedli z łódek, a Hagrid zaprowadził ich pod same mury zamku. Główna brama wejściowa natychmiast się otworzyła. Stanęła w niej wysoka czarnowłosa czarownica w szmaragdowozielonej szacie.
– Pirszoroczni, to jest pani profesor McGonagall – powiedział gajowy.
„W takim razie witam, pani wicedyrektor.”  – przyszło jej namyśl, przypomniawszy sobie listę szkolnych podręczników.
– Dziękuje ci, Hagridzie – odpowiedziała czarownica, co do tego chyba nikt nie miał wątpliwości, bardzo uprzejmym, ale i wyniosłym tonem.
Wszyscy weszli do sali wejściowej. Była ona zdecydowanie większa od tej znajdującej się w Kolegium. Na ścianach płonęły pochodnie – co nie było dla Zosi wielkim zaskoczeniem – oświetlając całe pomieszczenie, zaś schody wykonane z marmuru, zapewne prowadziły na piętro.
– Witajcie w Hogwarcie – ponownie rozległ się głos nauczycielki, która wprowadziła grupę nastolatków do jakiejś pustej komnaty. – Bankiet rozpoczynający nowy rok wkrótce się zacznie, ale zanim zajmiecie swoje miejsca…
Dalej już nie słuchała. Nie żeby chciała okazać tym profesorce swoją lekceważącą postawę w stosunku do niej. Sama po prostu nie wiedziała, w jakim celu się tutaj znalazła, nie była przecież jednym z pierwszoroczników.
– Ceremonia przydziału odbędzie się za kilka minut – padły ostanie słowa „przemowy”.
Wzrok profesor McGoonagall powędrował w stronę uczniów, prześledziwszy zebranych zatrzymał się na Zofii. Kobieta pewnym krokiem pokonała dzielącą je odległość i już kilka sekund później stały naprzeciwko siebie twarzą w twarz.
– Rozumiem, że to ty jesteś Sophie? - zadała pytanie, choć nie oczekiwała na nie odpowiedzi. – Pamiętaj, kiedy pierwszoroczni wejdą do sali ty staniesz z boku w drzwiach. Twoje nazwisko zostanie wyczytane na końcu. Podejdziesz wtedy do tiary nałożysz ją na głową, a ta zdecyduje gdzie trafisz. Wszystko zrozumiałaś – Zosia przytaknęła skinieniem głowy.  – Tak na marginesie. Czy zdajesz sobie sprawę, że jesteś pierwszą od ponda pół wieku osobą, która nie uczęszczała od początku do Hogwartu... – ostanie zdania nauczycielka rzekła bardziej do siebie, niż do niej i znikła za drzwiami prowadzącymi do Wielkiej Sali.

***

Remus wodził wzrokiem po sali w poszukiwaniu tajemniczej Sophie, jednak nie dostrzegł jej przy żadnym ze stołów. W sumie nie spodziewał się, że zastanie ją przy którymś z nich, ale zawsze warto sprawdzić.
Wiedział teraz, że z całą pewnością nie uczęszczała wcześniej do Hogwartu, jej nazwisko było zbyt charakterystyczne, by nie zapadło mu w pamięć. Poza tym wglądała na jego rówieśniczkę, więc tym bardziej nie mógł jej wcześniej nie zauważyć. Kiedy dodało się do tego jeszcze ten lekko słyszalny wschodnioeuropejski akcent. Już miał przynajmniej po części ułożoną układane...
Jednak było coś w tej KOWALSKIEJ. Była inna. To dało się zauważyć niemal od razu. Nie przypomniała ubiorem – w tych czarnych galanach i ciemnych dzwonach - większości znanych Lupinowi dziewczyn. Ale najdziwniejsze było jej zachowanie. Pod czas pobytu z Huncwotami w jednym przedziale wydawała się być cały czas spięta. Zdawało się, iż celowo mówiła o sobie jak najmniej, jakby obawiała się, że ta wiedza przysporzy im kłopotów. Tym działem bardzo przypomniała mu jego samego, dlatego chciał rozwikłać jej tajemnicę.
Ceremonia przydziału zaczęła się. Remus tak był pochłonięty swoimi myślami, ze nawet tego nie zauważył. Ocknął się dopiero, kiedy piąty, w kolejności alfabetycznej, chłopak został przydzielony do Ravenclaw.
– O czym tak marzysz, Lunatyczku? – zapytał Syriusz.
– Pewniej o naszej pięknej niebieskookiej Sophii, co? – zadrwił lekko James. – W tak w ogóle, w którym jest domu?
– W żadnym, drogi Rogasiu. Już to sprawdziłem.
– Nie żartuj. Musi być w jakimś domu. Nie wyglądała na dużo młodszą od nas – rzekł Black.
– Jak mi nie wierzysz to sam sprawdź – warknął Lunatyk.
– Czy tylko mi ona wydawała się jakaś dziwna?  – zapytał nagle ni z gruszki ni z pietruszki Peter.
„Nie tylko tobie” – przemknęło przez myśl pozostałej trójce Huncwotów.

 
Co myślicie? Podobało się Wam?
 Tak, wiem, dawno mnie tutaj nie było. Mam nadzieję, że nie wszyscy ode mnie jeszcze pouciekali xD Przyznam się szczerze, że pisanie tego rozdziału szło mi w pewnych momentach opornie, jedną scenę, nie powiem, którą pisałam po kilka razy, a i tak nie jestem z niej zadowolona. Chciałabym jeszcze zaznaczyć, że ten rozdział w większości  (o ile nie w całość) powstawał w godzinach między 22, a 2 w nocy (co świadczy o zasobie mojego wolnego czasu xD). Do następnego rozdziału :* Oby pojawił się szybciej niż ten ;)