wtorek, 18 lipca 2017

Rozdział 3. Magiczny podmuch wiatru

  Po prostu mówię to co myślę, 
a nie to co chciałbyś usłyszeć.
 Beata Andrzejczuk   
 
Z miejsca, w którym się znajdował, miał idealne warunki, aby ją obserwować. Stała tam, schowana przed wzrokiem innych za wysokim, ozdobnym łukiem drzwiowym. Błądziła spojrzeniem po marmurowej posadzce, kamiennych ścianach, nawet po zaczarowanym suficie, byle tylko nie po zebranych ludziach.
Doskonale wiedział jak bardzo dziewczyna nie chciała być w tym miejscu. Znał ją przecież na wylot. Umiał od razu określić jej nastrój, czy towarzyszące emocje. Potrafił przewidzieć niemal każde jej posunięcie. Kiedyś była jego obsesją, teraz zaś stała się celem. Była ofiarą, a on łowcą.
Od kilku miesięcy czekał na dogodny moment, a ona mu wszystko ułatwiła. Sama przyjechała tutaj, wpakowała się w jego zasadzę. Już nie pozwoli sobie na potknięcie. Tym razem miał przygotowany szczegółowy plan. Jego zadanie poległo na uśpieniu jej czujność i zaatakowaniu w dogodnym czasie.
Kiedy wszystko będzie gotowe, nikt cię już nie uratuje. Nikt. Osobiście tego dopilnuję. Szykuj się, bo nadchodzę. Twój koszmar właśnie się zaczyna, Zofio Kowalska.
 
***

Zofia czekała w miarę cierpliwie w ciemnym zaułku bocznych drzwi. Kolejka dzieciaków oczekujących na swój przydział, co parę minut uległa zmniejszeniu. Zaś ją z każdą chwilą zaczęły dopadać coraz większe wątpliwości. Przystępowała, więc z nogi na nogę, wodząc wzrokiem po wszystkim z udawaną ekscytacją.
Kiedy wreszcie, po ponad czterech minutach siedzenia na wysokim stołku, z za dużą tiarą na głowie, chłopak nazwiskiem Watson dołączył do wiwatującego stołu Hufflepuffu, jej zdenerwowanie sięgnęło zenitu. W tamtym momencie żywiła już tylko cichą nadzieję, że jej przydział nie będzie w jakikolwiek sposób wyróżniony i tak jak powiedziała nauczycielka zostanie wyczytana jako ostania.
Brawa powoli ustały, a ich miejsce zajęły prowadzone półszeptem rozmowy. Uczniowie już wyczekiwali rozpoczęcia uczty. Profesor McGonagall odchrząknęła i chwilę po tym na sali nastała cisza.
Kowalski, Sophie! krzyknęła.
Zosia przełknęła wielką gulę, jaka stanęła jej w gardle, założyła zabłąkany, niesforny kosmyk włosów za ucho i ruszyła w stronę stołka. Słyszała, jak przez Wielką Salę przeszła fala szeptów i stłumionych głosów. Udało jej się wychwycić kilka powtarzających się fraz typu „Nie wygląda na pierwszoroczniaka...”, „Co za dziwne nazwisko…”, czy „Pewnie to jakaś Ruska...”.
Czuła, także jak spojrzenia wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu osób, były skierowane właśnie na nią. Nie chciała, aby ktokolwiek zwracał na nią większą uwagę, ale w zaistniałej sytuacji było to nieuniknione. Skarciła się w myślach, że wcześniej posłuchała polecenia i nie stanęła w rzędzie razem z grupą jedenastolatków.
Niepewnie zajęła miejsce, a nauczycielka nałożyła jej na głowę starą tiarę. Niestety obwód głowy dziewczyny był na tyle duży, aby rondel kapelusza nie zsunął się Zośce na oczy, tym samym nie przesłaniając jej widoku sali pełnej ludzi. Przymknęła, więc powieki, aby nie widzieć otaczającego ją tłumu.
Co za niespotykane. Nie jesteś za stara. Ile masz lat? Piętnaście – rozbrzmiał piskliwy głosik w jej głowie.
Tiara używająca legilimencji?! Czy to w ogóle możliwe? pomyślała, jednocześnie chcąc sprawdzić swoje przypuszczenia.
O istnieniu legilimencji, czyli w dużym uproszeniu o czytaniu w myślach, Zosia dowiedziała się jakieś dwa, trzy lata wcześniej, na jednej z dodatkowych lekcji Obrony przed Czarną Magią. Z opowieści mamy wiedziała, że zakazane było jej nauczanie w Hogwarcie.
Nie jesteś tak głupia dziewczyno, jak przypuszczałem – ponownie usłyszała ten irytujący wysoki głosik.
Czy ty... Czy ten połatany kapelusz właśnie mnie obraził? zmarszczyła czoło w niezadowoleniu, jednak nie otworzyła wciąż zamkniętych oczu.
Dokładnie tak, jak ty przed chwilą mnie. Ale zeszliśmy z właściwego tematu... Kim ty właściwe jesteś? Ach, tak! Mam! Potomkini szlachetnego rodu Goldenmayer’ów – na te słowa tiary nastolatka wygięła wargi w lekkim grymasie, jednak nie przerwała jej wypowiedzi. Tak, tak od pokoleń w Slytherinie, jednak...Ty jesteś inna. Tak. Jesteś chyba bardzo podobna do ojca, chociaż widzę też dużo cech charakteru matki. Co by tu z tobą zrobić?… Zobaczymy, gdzie byłaś… Ach! Ten sam problem, jednak wysłali cię do Powietrza. Nic dziwnego. Tam był ojciec...
Co to ma do rzeczy! – krzyczały jej myśli.
Ucisz swoje myśli młoda panno! Muszę się skupić. Gdzie by cię tu przydzielić? Nie brak ci inteligencji i bystrości umysłu... Ambicji zresztą także… Odważna, a zarazem i uczciwa… Och. Pasujesz mi wszędzie… Chociaż… Sądzę, że to powinno cię zadowolić. Tak, Slytherin odpada. Jesteś zbyt mało oddana ideom Salazara…
Ale dziadkowie…
Widzę – zadawało jej się, iż czarodziejskie nakrycie głowy niemal na nią warknęło. – Ludzie i ich problemy… Hafllepuff; uczciwość, spokój, sprawiedliwość, koleżeństwo to mógłby być dom dla ciebie... Ale co z pracowitością. Leniwa nie jesteś, jednak to za mało…
Czyli zastały już tylko dwie opcje. Przynajmniej zbliżamy się już ku końcowi – pomyślała.
Ten przydział zaczął jej się niemiłosiernie dłużyć, zadawało się, że siedziała i czekała na werdykt całe wielki.
Magiczny kapelusz postanowił zignorować krążące po głowie Polki myśli. Nigdy jeszcze nie spotkał się z takim osobliwym przypadkiem przyszłego studenta. Owszem miewał już problemy z wyborem odpowiedniego dla ucznia domu, jednak w takich wypadkach wahał się zazwyczaj między dwoma, dużo rzadziej trzema domami, nigdy wszystkimi czterema. Dodatkowo, zapewne za sprawą niezwykłych i nieznanych mu umiejętności magiczny oraz wieku dziewczyny, miał duże trudności z przeniknięciem jej umysłu. Zdołał dotrzeć jedynie to tych „płytszych” wspomnień, które zawierały w sobie mieszą dawkę emocjonalną i sentymentalną...
Ravenclaw i Gryffindor… Gryffndor i Ravenclaw. W obydwu tych domach mogłabyś rozwinąć skrzydła. Twoje zdolności magiczne są… Zaskakujące… Nie zamykaj swojego umysłu muszę to wiedzieć. Muszę zobaczyć, aby wybrać…. Nie broń się… Tak! To wydarzenie! Teraz mam już pewność!...
Zosia skrzywiała się w ten specyficzny sposób, jak przy wbijaniu w skórę wielu igieł naraz. Nie miała wątpliwości co do sytuacji, o której tiara mówiła z takim niezdrowym podekscytowaniem...
– GRYFFINDOR! – rozległ się krzyk, słyszalny już nie tylko w jej głowie, który jeszcze przez następne kilka sekund odbijał się echem w jej uszach.
Nie ruszyła się jednak z miejsca. Wciąż siedziała na stołku z przymkniętymi powiekami oraz z magicznym kapeluszem na głowie, a przed oczami co chwilę pojawiało się i znikało siłą wyrwane z jej umysłu wspomnienie. Dopiero w chwili, kiedy profesor McGonagall jednym ruchem nadgarstka ściągnęła z niej tiarę, opanowała się i zorientowała, iż na sali panowała nienaturalna cisza. Wstawała z krzesła. Powiodła wzrokiem po zebranych, na twarzach wszystkich malowało się zdziwienie pomieszane z innymi trudniejszymi do zdefiniowania emocjami.
Odwróciła się w stronę Dumbledore’a, on w przeciwieństwie do uczniów i grona pedagogicznego nie wyglądał na zaskoczonego. Był wyraźnie na czymś głęboko zamyślony. Dyrektor uchwyciwszy zdezorientowane spojrzenie Zofii, zreflektował się i zaczął głośno klaskać. Do mężczyzny szybko podłączyli pozostali nauczyciele. Nie wiedzieć czemu, dodało jej to odwagi.
Miała do pokonania zaledwie kilka schodków w dół podwyższenia, aby dołączyć do stołu Gryffidoru. W miarę jak pokonywała stopnie do oklasków dołączały kolejne osoby, a w ich następstwie całe domy. Najbardziej powściągliwy był Slytherin, ale z tego co wcześniej zauważyła zachowywał się tak w stosunku każdego ucznia, który nie został przydzielony do nich.
Zajęła jedyne wolne krzesło pomiędzy młodzieżom starszych klas. Starała się ignorować posyłane w jej kierunku natarczywe spojrzenia. Spuściła głowę i utkwiła wzrok na swoim pustym talerzu. Nie zwróciła uwagi na ludzi naokoło niej, może gdyby to zrobiła zobaczyłaby siedzących dwa miejsca dalej Huncwotów, którzy uważniej jej się przyglądali.
Oklaski, zamieniły się w żywe rozmowy towarzyskie, a te ucichły nagle, kiedy ze swojego miejsca powstał Albus Dumbledore. Rozłożył szeroko ramiona, twarz miał rozpromienioną, jakby nic nie mogło go tak ucieszyć, jak widok wszystkich uczniów.
Witam was w tym nowym roku szkolnym w Hogwarcie! powiedział. Zakładam, że jesteście równie spragnieni kolacji co ja, więc powiem tylko trzy słowa. Oto one: Gnida! Skurczybyk! Kretyn! Smacznego! i usiadł.
Rozległy się oklaski i wiwaty, a nawet chichoty. Zosia już wcześniej, przy ich pierwszym spotkaniu, zdążyła się przekonać jakim dyrektor był dziwakiem i dzięki temu chyba nic w tej szkole już jej nie zadziwi.
Kilka sekund później stoły uginały się od nadmiaru ustawionych na nich dań, a salę napełniło pobrzękiwanie sztućców, kieliszków i szklanek. Rozpoczęła się uczta powitalna.
Woń rozmaitych potraw uderzyła Zośkę w nozdrza ze zdwojoną siłą, a w jej żołądku głośno zaburczało. W końcu nie miła niczego w ustach od śniadania. Nie zastanawiała się nawet za wiele nad wyborem, po prostu padło na najbliżej stojącą wazę.

***

Jest tak piękna, nawet kiedy mnie usilnie ignoruje” pomyślał James, który od kilku minut przyglądał się, rozmawiającej o czymś żywo z koleżankami, Lily. Praktycznie nie odrywał od niej wzroku, co tłumaczyło dlaczego już od dłuższego czasu grzebał widelcem po pustym talerzu.  
W brew pozorom naprawdę lubił Evans. Była szalenie inteligentną, ale często i porywczą dziewczyną. Może to właśnie ta cecha jej charakteru tak go intrygowała. A może po prostu chciał okiełznać Rudą Furię Evans, jak zwykł nazywać ją Syriusz. Cokolwiek jednak go do niej pchało, z całą pewnością było siłą dla niego destrukcyjną. 
Tylko przy tej rudowłosej Gryfonce zachowywał się jak totalny palant i idiota, co zauważyli nie tylko Łapa z Lunatykiem, ale również Glizdogon. To przy niej całkowicie tracił rozum, nie zachowywał się normalnie. Nie dziwne, więc było, że Lily nazywa go „aroganckim idiotom”. 
James nie jako jedyny w paczce Huncwotów miał problemy natury miłosne. Syriuszowi ostatnimi czasy szło nie wiele lepszej, chociaż uchodził za największego szkolnego flirciarza. Nic zaskakującego, skoro na taką sławę pracował odkąd skończył trzynaście lat. Ale nawet największy amant musiał kiedyś ponieść miłosną klęskę - Dorcas Meadowes. 
Pod wieloma względami on i ta dziewczyna o kruczoczarnych włosach oraz brązowych oczach byli do siebie podobni. Ona również cieszyła sławą nieprzejednanej uwodzicielki, była świetnym graczem Quidittcha i w pewnej mierze, także buntownikiem. Choć znalazło się i kilka rzeczy, które ich różniły. Mała Czarna, jak ją nazywał przez wzgląd na wzrost i skojarzenie z bardzo mocną kawą, była niezwykle dojrzałą osobą, nawet jak na dziewczynę. Paradoksalnie nie zanosiła bycia w centrum uwagi i nie przepadła za imprezami, nikt nigdy nie widział jej jeszcze pijanej. Potrafiła całkowicie go olewać, ale najważniejsze uczęszczała do siódmej klasy. W Hogwarcie często zdarzały się związki z kilku letnią różnicą wieku, ale to zawsze chłopak był starszy od dziewczyny, nie na odwrót. 
Podobnie jak jego najlepszy przyjaciel Lily, Black siedział teraz i obserwował Dorcas, robił to jednak w dużo bardziej udolny i dyskretny sposób. Meadowes razem z paczką osób ze swojego roczniaka, głośno się z czegoś śmiała. W pewnej chwili zerknęła w bok i uchwyciwszy jego spojrzenie momentalnie spoważniała, by po jakiś słowach wypowiedzianych jej przez przyjaciółkę na ucho, prychnąć i uśmiechnąć się pod nosem. 
Peter zaś dla odmiany spędzał bardzo miło czas z o rok młodszą Evelyn Jordan, dyskutując na temat, jak się okazało obojga ulubiony, kuchni. Krótko ścięta, czarnoskóra dziewczyna żywo gestykulowała przy opowieści, jak to jej świętej pamięci prababka robiła najlepszą szarlotkę z kruszonką na świecie. On z kolei z zaciekawieniem słuchał jej opowieści, wtrącając co jakiś czas, że najsmaczniejszy jabłecznik, jaki kiedykolwiek jadł zakupił w Londynie w dzielnicy Hammersmith. Przez co doszło między nim do „kłótni”, którą zakończyli stwierdzeniem, że i tak najlepsze na zawsze pozostaną maślane bułeczki. 
James, który oderwał się od gapienia na Evans jak sroka w kość, by nałożyć sobie porcję ciasta i tym samym zaprzestać szurania widelcem po pustym talerzyku, zaśmiał się pod nosem słysząc kłótnie Glizgodona o szarlotkę i zdanie o jakiś tam bułeczka z ust Evelyn. „Oboje są siebie warci.” - przemknęło mu przez myśl, a chwilę po tym dotarły do niego strzępki rozmowy o cynamonowych ciastkach… 
– Ej, Potter! Wbijacie dzisiaj do nas na imprezę?! – krzyknął ktoś siedzący kilka krzeseł dalej.
Rogacz szybko rozpoznał po głosie Billa Smitha, kolegę z domowej drużyny quidditcha. Był on wysokim, wysportowanym blondynem o brązowych oczach. Z całą pewnością należał do tych chłopców, za którymi oglądała się większość dziewczyn.
– Yhm… Jasne. A z jakiej to okazji? – zapytał, zastanawiając się ,czy pominął jakąś ważną rozmowę przyglądając się Lily.
– Chciałem z chłopakami z dormitorium uczcić jakoś nasz ostatni rok w Hogwarcie. W końcu nie codziennie zaczyna się szkołę jako siódmoklasista – zaśmiał i mierzwił sobie rękę włosy na karku.
– Nie chwal dnia przed zachodem słońca, braciszku. Zobaczymy co powiesz za rok, kiedy nie zdasz OWTM-ów – wtrąciła się z uśmiechem na ustach Ann, przerywając prowadzoną wcześniej rozmowę z koleżankami.
Panna Smith, niska, niebieskooka, blondynka, była jedną wielką niespodzianką. Na pierwszy rzut oka nie sprawiała wrażenia sarkastycznej, wygadanej i śmiałej dziewczyny, jaką była. W przeciwieństwie do brata nie grała w drużynie, jednak takiego komentarza sportowego, jaki padał z jej ust, Hogwart dawno nie słyszał. Nie raz zdarzało się, że profesor McGonagall odbierała lub wyciszała mikrofon podczas jej spektakularnych relacji.
– Kiedyś spełźnie ci ten uśmieszek z twarzy, SIOSTRZYCZKO – powiedział Bill przedrzeźniając siostrę, na co ta wystawiła mu język.
Jak dzieci… skomentowała pod nosem, uczepiona ramienia Smitha szatynka.
Ową dziewczyną była Lavinia Cooper, która pod koniec maja została jego dziewczyną. Z tego co można było zaobserwować, jak na razie układało się między niemi całkiem dobrze.
– A wracając… - blondyn zwrócił się teraz bezpośrednio do Jamesa. – Nie będzie to duża impreza. Tylko drużyna, wszyscy od nas z siódmego roku i kilka innych osób. To co, będziecie?
– Tak… Porozmawiam jeszcze z chłopakami, ale myślę raczej, że tak – odpowiedział.
Wiedział, że Syriusz co by się nie działo, nie ominie sposobności do zabawy, więc o niego się nie martwił. Peter, jak to miał w zwyczaju pójdzie z nimi. Zastanawiał się tylko, czy Remus da się przekonać…
– Nie muszę, chyba mówić, że każdy przychodzi z własnym… – dodał jeszcze Bill.
– Ma się rozumieć – odparł ze swoim firmowym „huncwockim” uśmiechem na ustach.
Smith powrócił do rozmów ze swoimi znajomymi, a Rogacz powziął myśl, że powie reszcie o imprezie jak tylko znajdą się w dormitorium, bez żadnych zbędnych świadków.
Remus sprawiał wrażenie nieobecnego. Uparcie przypatrywał się swojemu kieliszkowi, jakby chciał dostrzec pojedyncze ziarenka pisku użyte do produkcji szkła. Myślami, a właściwie wspomnieniami, był przy ceremonii przydziału Sophie, pomijając fakt, że ona sama była osobą dość dziwną, to do tego jeszcze jej przydział zasługiwał na miano co najmniej spektakularnego. Po pierwsze została Hatstallsem, siedziała na krześle z dobre sześć minut, co było chyba ze wszystkich rzeczy najbardziej normalną. Po drugie cały przydział wglądała, jakby prowadziła dyskusje z tiarą. Wykrzywiała twarz w grymasie, marszczyła czoło oraz nos, od czasu do czasu ruszała nawet wargami wypowiadając jakieś bezgłośne słowa. Ale te zdarzenia wydawały się być na tyle normalne, że dało się jej logiczne wytłumaczyć w porównaniu do ostatniego. 
Może kilkanaście sekund przed samym ogłoszeniem, że Kowalski, bo w końcu tak ją wyczytano, została przydzielona do Gryffidoru, coś diametralnie zmieniło się w wyrazie twarzy dziewczyny. Była wyraźnie przerażona, a jej minia wskazywała na to, iż ktoś właśnie zadał jej ogromny ból. W tym samym momencie luźne kosmyki jej włosów jak i sam warkocz, wystający spod kapelusza, poderwały się do góry lekko falując. Nagle zawał silny wiatry, jakby ze strony drzwi wejściowych, które wciąż pozostawały zamknięte i płonień każdej z magicznych świec, unoszących się pod zaczarowanym sufitem, kolejno gasnął, aż zapanowała zupełna ciemność. Nikt nie krzyknął, nie pisnął, nawet nie odezwał się słowem, wszyscy byli całkowicie zaskoczeni. Profesor Dumbledore ponownie zapalił świece jednym machnięciem różdżki, jeszcze zanim Sophie zdążyła otworzyć oczy. Jej włosy opadły i powróciły do pierwotnego ułożenia. Nim wstała jednak ze siedzenia, cała pobladła przypominając osobę mającą za parę chwil zemdleć.
Lupin, odkąd tylko zaczęła się kolacja, przeszukiwał szuflady swojej pamięci w poszukiwaniu historii podobnego zdarzenia. Jak wielkiej magii było trzeba, aby zaingerować w coś co stworzyli, jak podają księgi, sami założyciele Hogwartu. W jakiej mocy posiadaniu się było, by zrobić to nawet nie mając o tym pojęcia…
Ktoś szturchnął do łokciem w bok przywołując tym samym do porządku. Tym kimś był Syriusz, który wskazał głową w stronę stojącej i nachylającej się ku nim Lily. Wyglądała na z lekka zniecierpliwioną.
– Ymm… Mówiłaś coś Lily? Wybacz trochę się zamyśliłem – powiedział ze skruchą w głosie.
– Tak. Pytałam czy zastąpisz mnie przy pierwszakach. Muszę porozmawiać o czymś pilnie z profesor McGonagall – brzmiała trochę jak desperatka, musiała więc wcześniej rozmawiać z pozostałymi prefektami i wszyscy jej odmówili.
– Tak jasne. Nie ma sprawy. Hasło pozostało bez zmian?
– Tak. Wielkie dzięki, Remusie. Jestem twoją dłużniczką.
I odeszła jak najszybciej, uciekając od spojrzenia i głupiego uśmiechu Jamesa.


Hej! Hej!
Tym razem nie było mnie tylko dwa miesiące xD Pocieszające, prawa... 
Mam nadzieję, że ten rozdział w stosunku do poprzedniego wypadł lepiej, chociaż chyba nie jest to szczyt moich możliwość. Wyszedł raczej dość nudnawy, jak to zwykle bywa z pierwszymi rozdziałami, gdzie trzeba jakoś pokrótce przedstawiać bohaterów. ;) Przyznam się, iż w czasie pisania tego rozdziału, bohaterowie i część wątków uległo  znacznej zmianie od mojego pierwotnego zamysłu, przede wszystkim redukcje przeszły postacie drugoplanowe, trzecioplanowe i jeszcze dalsze :). Dobra starczy. [#zanudzam_czytelników_nieważnymi_informacjami]
Kończąc ten wywód... Jak mijają Wam wakacje? Macie jakieś palny? A może już gdzieś byliście? Ja razem z młodszą siostrą 5 lipca wróciłam z jedenastodniowej oazy/pielgrzymki do Włoch. Teraz razem z rodzicami planujemy jednodniowe, dwudniowe wypady, aby młodszy brat nie czuł się pokrzywdzony barkiem dłuższego wyjazdu xD