„Po prostu mówię to co myślę,
a nie to co chciałbyś usłyszeć.”
Beata Andrzejczuk
Z miejsca, w którym się znajdował, miał idealne warunki, aby ją
obserwować. Stała tam, schowana przed wzrokiem innych za wysokim,
ozdobnym łukiem drzwiowym. Błądziła spojrzeniem po marmurowej
posadzce, kamiennych ścianach, nawet po zaczarowanym suficie, byle
tylko nie po zebranych ludziach.
Doskonale wiedział jak bardzo dziewczyna nie chciała być w tym
miejscu. Znał ją przecież na wylot. Umiał od razu określić jej
nastrój, czy towarzyszące emocje. Potrafił przewidzieć niemal
każde jej posunięcie. Kiedyś była jego obsesją, teraz zaś stała
się celem. Była ofiarą, a on łowcą.
Od kilku miesięcy czekał na dogodny moment, a ona mu wszystko
ułatwiła. Sama przyjechała tutaj, wpakowała się w jego zasadzę.
Już nie pozwoli sobie na potknięcie. Tym razem miał przygotowany
szczegółowy plan. Jego zadanie poległo na uśpieniu jej czujność
i zaatakowaniu w dogodnym czasie.
Kiedy
wszystko będzie gotowe, nikt cię już nie uratuje. Nikt. Osobiście
tego dopilnuję. Szykuj się, bo nadchodzę. Twój koszmar właśnie
się zaczyna, Zofio Kowalska.
***
Zofia czekała w miarę cierpliwie w ciemnym zaułku bocznych drzwi.
Kolejka dzieciaków oczekujących na swój przydział, co parę minut
uległa zmniejszeniu. Zaś ją z każdą chwilą zaczęły dopadać
coraz większe wątpliwości. Przystępowała, więc z nogi na nogę,
wodząc wzrokiem po wszystkim z udawaną ekscytacją.
Kiedy wreszcie, po ponad czterech minutach siedzenia na wysokim
stołku, z za dużą tiarą na głowie, chłopak nazwiskiem Watson
dołączył do wiwatującego stołu Hufflepuffu, jej zdenerwowanie
sięgnęło zenitu. W tamtym momencie żywiła już tylko cichą
nadzieję, że jej przydział nie będzie w jakikolwiek sposób
wyróżniony i tak jak powiedziała nauczycielka zostanie wyczytana
jako ostania.
Brawa powoli ustały, a ich miejsce zajęły prowadzone półszeptem
rozmowy. Uczniowie już wyczekiwali rozpoczęcia uczty. Profesor
McGonagall odchrząknęła i chwilę po tym na sali nastała cisza.
– Kowalski, Sophie! –
krzyknęła.
Zosia przełknęła wielką gulę, jaka stanęła jej w gardle,
założyła zabłąkany, niesforny kosmyk włosów za ucho i ruszyła
w stronę stołka. Słyszała, jak przez Wielką Salę przeszła fala
szeptów i stłumionych głosów. Udało jej się wychwycić kilka
powtarzających się fraz typu „Nie wygląda na
pierwszoroczniaka...”, „Co za dziwne nazwisko…”, czy „Pewnie
to jakaś Ruska...”.
Czuła, także jak spojrzenia wszystkich znajdujących się w
pomieszczeniu osób, były skierowane właśnie na nią. Nie chciała,
aby ktokolwiek zwracał na nią większą uwagę, ale w zaistniałej
sytuacji było to nieuniknione. Skarciła się w myślach, że
wcześniej posłuchała polecenia i nie stanęła w rzędzie razem z
grupą jedenastolatków.
Niepewnie zajęła miejsce, a nauczycielka nałożyła jej na głowę
starą tiarę. Niestety obwód głowy dziewczyny był na tyle duży,
aby rondel kapelusza nie zsunął się Zośce na oczy, tym samym nie
przesłaniając jej widoku sali pełnej ludzi. Przymknęła, więc
powieki, aby nie widzieć otaczającego ją tłumu.
– Co
za niespotykane. Nie jesteś
za stara. Ile masz lat?
Piętnaście – rozbrzmiał piskliwy głosik w jej głowie.
–
Tiara używająca legilimencji?! Czy to w ogóle możliwe? –
pomyślała, jednocześnie
chcąc sprawdzić swoje przypuszczenia.
O
istnieniu
legilimencji, czyli
w dużym uproszeniu o czytaniu w myślach, Zosia dowiedziała się
jakieś dwa, trzy lata wcześniej, na jednej z dodatkowych lekcji
Obrony przed Czarną Magią. Z opowieści mamy wiedziała, że
zakazane było jej nauczanie w Hogwarcie.
– Nie
jesteś tak głupia
dziewczyno, jak
przypuszczałem –
ponownie usłyszała ten irytujący wysoki głosik.
– Czy
ty... Czy ten
połatany
kapelusz
właśnie mnie obraził? –
zmarszczyła czoło w
niezadowoleniu,
jednak nie otworzyła wciąż zamkniętych oczu.
– Dokładnie
tak, jak ty przed chwilą
mnie. Ale zeszliśmy z właściwego tematu... Kim ty właściwe
jesteś? Ach, tak! Mam! Potomkini szlachetnego rodu Goldenmayer’ów
– na te słowa tiary
nastolatka wygięła
wargi w lekkim grymasie,
jednak nie przerwała jej
wypowiedzi. –
Tak, tak od pokoleń w
Slytherinie, jednak...Ty
jesteś inna. Tak. Jesteś
chyba bardzo podobna do
ojca, chociaż
widzę też dużo cech
charakteru matki. Co by tu z tobą zrobić?… Zobaczymy,
gdzie byłaś… Ach! Ten sam problem, jednak wysłali cię do
Powietrza. Nic dziwnego. Tam był ojciec...
– Co
to ma do rzeczy! – krzyczały jej myśli.
– Ucisz
swoje myśli młoda panno!
Muszę się skupić. Gdzie by cię tu przydzielić? Nie
brak ci inteligencji
i
bystrości umysłu...
Ambicji zresztą także… Odważna,
a zarazem i uczciwa…
Och. Pasujesz mi wszędzie… Chociaż… Sądzę,
że to powinno cię
zadowolić. Tak, Slytherin
odpada. Jesteś zbyt mało oddana
ideom Salazara…
– Ale
dziadkowie…
– Widzę
– zadawało jej się, iż czarodziejskie nakrycie głowy niemal na
nią warknęło. – Ludzie i ich problemy… Hafllepuff;
uczciwość, spokój,
sprawiedliwość, koleżeństwo to mógłby być dom dla ciebie...
Ale co z pracowitością. Leniwa
nie jesteś, jednak to za mało…
– Czyli zastały już
tylko dwie opcje. Przynajmniej zbliżamy się już ku końcowi –
pomyślała.
Ten
przydział zaczął jej się niemiłosiernie dłużyć, zadawało
się, że siedziała i czekała na werdykt całe wielki.
Magiczny kapelusz
postanowił zignorować krążące
po głowie Polki myśli.
Nigdy jeszcze nie spotkał
się z takim osobliwym
przypadkiem przyszłego
studenta. Owszem miewał
już problemy z wyborem odpowiedniego dla ucznia domu, jednak w
takich wypadkach wahał się zazwyczaj między dwoma, dużo
rzadziej trzema domami,
nigdy wszystkimi czterema. Dodatkowo, zapewne za sprawą niezwykłych
i nieznanych
mu umiejętności magiczny
oraz wieku dziewczyny,
miał duże trudności z przeniknięciem jej umysłu. Zdołał
dotrzeć jedynie to tych „płytszych” wspomnień, które
zawierały w sobie mieszą
dawkę emocjonalną i sentymentalną...
– Ravenclaw i Gryffindor… Gryffndor i Ravenclaw. W obydwu tych
domach mogłabyś rozwinąć skrzydła. Twoje zdolności magiczne są…
Zaskakujące… Nie zamykaj swojego umysłu muszę to wiedzieć.
Muszę zobaczyć, aby wybrać…. Nie broń się… Tak! To
wydarzenie! Teraz mam już pewność!...
Zosia skrzywiała się w ten specyficzny sposób, jak przy wbijaniu w
skórę wielu igieł naraz. Nie miała wątpliwości co do sytuacji,
o której tiara mówiła z takim niezdrowym podekscytowaniem...
– GRYFFINDOR! – rozległ się krzyk, słyszalny już nie tylko w
jej głowie, który jeszcze przez następne kilka sekund odbijał się
echem w jej uszach.
Nie ruszyła się jednak z miejsca. Wciąż siedziała na stołku z
przymkniętymi powiekami oraz z magicznym kapeluszem na głowie, a
przed oczami co chwilę pojawiało się i znikało siłą wyrwane z
jej umysłu wspomnienie. Dopiero w chwili, kiedy profesor McGonagall
jednym ruchem nadgarstka ściągnęła z niej tiarę, opanowała się
i zorientowała, iż na sali panowała nienaturalna cisza. Wstawała
z krzesła. Powiodła wzrokiem po zebranych, na twarzach wszystkich
malowało się zdziwienie pomieszane z innymi trudniejszymi do
zdefiniowania emocjami.
Odwróciła się w stronę Dumbledore’a, on w przeciwieństwie do
uczniów i grona pedagogicznego nie wyglądał na zaskoczonego. Był
wyraźnie na czymś głęboko zamyślony. Dyrektor uchwyciwszy
zdezorientowane spojrzenie Zofii, zreflektował się i zaczął
głośno klaskać. Do mężczyzny szybko podłączyli pozostali
nauczyciele. Nie wiedzieć czemu, dodało jej to odwagi.
Miała do pokonania zaledwie kilka schodków w dół podwyższenia,
aby dołączyć do stołu Gryffidoru. W miarę jak pokonywała
stopnie do oklasków dołączały kolejne osoby, a w ich następstwie
całe domy. Najbardziej powściągliwy był Slytherin, ale z tego co
wcześniej zauważyła zachowywał się tak w stosunku każdego
ucznia, który nie został przydzielony do nich.
Zajęła jedyne wolne krzesło pomiędzy młodzieżom starszych klas.
Starała się ignorować posyłane w jej kierunku natarczywe
spojrzenia. Spuściła głowę i utkwiła wzrok na swoim pustym
talerzu. Nie zwróciła uwagi na ludzi naokoło niej, może gdyby to
zrobiła zobaczyłaby siedzących dwa miejsca dalej Huncwotów,
którzy uważniej jej się przyglądali.
Oklaski, zamieniły się w żywe
rozmowy towarzyskie, a te ucichły
nagle, kiedy ze swojego
miejsca powstał
Albus Dumbledore.
Rozłożył szeroko ramiona, twarz miał rozpromienioną, jakby nic
nie mogło go tak ucieszyć, jak widok wszystkich uczniów.
–
Witam
was w tym nowym roku szkolnym w Hogwarcie! –
powiedział. – Zakładam,
że jesteście równie spragnieni kolacji co ja, więc powiem tylko
trzy słowa. Oto one: Gnida! Skurczybyk! Kretyn! Smacznego! –
i usiadł.
Rozległy
się oklaski i wiwaty, a
nawet chichoty. Zosia
już wcześniej, przy ich
pierwszym spotkaniu,
zdążyła
się
przekonać jakim dyrektor był dziwakiem i dzięki temu chyba nic w
tej szkole już
jej nie
zadziwi.
Kilka
sekund
później
stoły aż
uginały się od nadmiaru ustawionych
na nich dań,
a salę napełniło
pobrzękiwanie sztućców, kieliszków
i szklanek. Rozpoczęła
się uczta powitalna.
Woń rozmaitych potraw uderzyła Zośkę w nozdrza ze zdwojoną siłą,
a w jej żołądku głośno zaburczało. W końcu nie miła niczego w
ustach od śniadania. Nie zastanawiała się nawet za wiele nad
wyborem, po prostu padło na najbliżej stojącą wazę.
***
„Jest
tak piękna, nawet kiedy mnie usilnie ignoruje”
–
pomyślał
James, który od kilku minut przyglądał się, rozmawiającej
o czymś żywo z koleżankami,
Lily. Praktycznie nie odrywał od niej
wzroku, co
tłumaczyło dlaczego już
od
dłuższego czasu grzebał widelcem po pustym talerzu.
W
brew pozorom naprawdę lubił Evans. Była szalenie inteligentną,
ale często i porywczą
dziewczyną.
Może to właśnie ta cecha jej charakteru tak go intrygowała. A
może po prostu chciał okiełznać Rudą
Furię
Evans,
jak zwykł
nazywać ją Syriusz. Cokolwiek
jednak
go
do
niej pchało,
z całą pewnością było siłą dla niego destrukcyjną.
Tylko
przy tej rudowłosej Gryfonce
zachowywał się jak totalny palant i idiota, co zauważyli
nie tylko Łapa z
Lunatykiem,
ale również Glizdogon. To
przy
niej całkowicie tracił rozum, nie
zachowywał się normalnie. Nie dziwne, więc było, że Lily nazywa
go „aroganckim idiotom”.
James
nie
jako jedyny w
paczce Huncwotów miał problemy natury miłosne. Syriuszowi
ostatnimi
czasy szło
nie wiele lepszej,
chociaż
uchodził za największego szkolnego
flirciarza.
Nic
zaskakującego, skoro na taką sławę pracował odkąd skończył
trzynaście lat. Ale nawet największy amant musiał kiedyś ponieść
miłosną klęskę -
Dorcas
Meadowes.
Pod
wieloma względami on i ta dziewczyna o kruczoczarnych włosach oraz
brązowych oczach byli do siebie podobni. Ona
również
cieszyła sławą nieprzejednanej
uwodzicielki,
była
świetnym graczem Quidittcha i
w pewnej mierze, także buntownikiem. Choć
znalazło
się i kilka rzeczy,
które
ich
różniły.
Mała Czarna, jak ją nazywał przez wzgląd na wzrost i skojarzenie
z bardzo mocną kawą, była
niezwykle dojrzałą osobą, nawet jak na dziewczynę. Paradoksalnie
nie zanosiła bycia w centrum uwagi i nie przepadła za imprezami,
nikt nigdy nie widział jej jeszcze pijanej. Potrafiła całkowicie
go
olewać,
ale najważniejsze uczęszczała do siódmej klasy. W Hogwarcie
często zdarzały się związki z kilku letnią różnicą wieku, ale
to zawsze
chłopak
był starszy od dziewczyny, nie na odwrót.
Podobnie
jak jego
najlepszy przyjaciel
Lily,
Black siedział teraz i obserwował Dorcas,
robił
to jednak w dużo bardziej udolny i dyskretny sposób. Meadowes
razem z paczką osób ze swojego roczniaka, głośno się z czegoś
śmiała.
W
pewnej chwili zerknęła w bok i uchwyciwszy jego spojrzenie
momentalnie spoważniała, by po jakiś słowach wypowiedzianych
jej
przez
przyjaciółkę na ucho, prychnąć i uśmiechnąć się pod nosem.
Peter
zaś dla odmiany spędzał bardzo miło czas z o rok młodszą Evelyn
Jordan,
dyskutując na temat, jak się okazało obojga ulubiony, kuchni.
Krótko ścięta, czarnoskóra
dziewczyna żywo gestykulowała przy opowieści, jak to jej świętej
pamięci prababka robiła najlepszą szarlotkę z kruszonką na
świecie. On z kolei z zaciekawieniem słuchał jej opowieści,
wtrącając co jakiś czas, że najsmaczniejszy jabłecznik, jaki
kiedykolwiek jadł zakupił
w Londynie
w
dzielnicy Hammersmith. Przez co doszło między nim do „kłótni”,
którą zakończyli stwierdzeniem, że i tak
najlepsze
na zawsze pozostaną maślane bułeczki.
James,
który oderwał się od gapienia na Evans jak sroka w kość, by
nałożyć
sobie porcję ciasta
i
tym samym zaprzestać szurania widelcem po pustym talerzyku, zaśmiał
się pod nosem słysząc kłótnie Glizgodona o szarlotkę i zdanie o
jakiś tam bułeczka z ust Evelyn. „Oboje
są siebie warci.”
- przemknęło mu przez myśl, a chwilę po tym dotarły do niego
strzępki rozmowy o cynamonowych ciastkach…
–
Ej,
Potter! Wbijacie dzisiaj do nas na imprezę?! – krzyknął ktoś
siedzący kilka krzeseł dalej.
Rogacz
szybko rozpoznał po głosie Billa Smitha, kolegę z domowej drużyny
quidditcha. Był on wysokim, wysportowanym blondynem o brązowych
oczach. Z całą pewnością należał do tych chłopców, za którymi
oglądała się większość dziewczyn.
– Yhm…
Jasne. A z jakiej to okazji? – zapytał, zastanawiając się ,czy
pominął jakąś ważną rozmowę przyglądając się Lily.
– Chciałem
z chłopakami z dormitorium uczcić jakoś nasz ostatni rok w
Hogwarcie. W końcu nie codziennie zaczyna się szkołę jako
siódmoklasista – zaśmiał i mierzwił sobie rękę włosy na
karku.
– Nie
chwal dnia przed zachodem słońca, braciszku. Zobaczymy co powiesz
za rok, kiedy nie zdasz OWTM-ów – wtrąciła się z uśmiechem na
ustach Ann, przerywając prowadzoną wcześniej rozmowę z
koleżankami.
Panna
Smith, niska, niebieskooka, blondynka, była jedną wielką
niespodzianką. Na pierwszy rzut oka nie sprawiała wrażenia
sarkastycznej, wygadanej i śmiałej dziewczyny, jaką była. W
przeciwieństwie do brata nie grała w drużynie, jednak takiego
komentarza sportowego, jaki padał z jej ust, Hogwart dawno nie
słyszał. Nie raz zdarzało się, że profesor McGonagall odbierała
lub wyciszała mikrofon podczas jej spektakularnych relacji.
– Kiedyś
spełźnie ci ten uśmieszek z twarzy, SIOSTRZYCZKO – powiedział
Bill przedrzeźniając siostrę, na co ta wystawiła mu język.
–
Jak
dzieci… –
skomentowała
pod
nosem,
uczepiona ramienia Smitha szatynka.
Ową
dziewczyną była Lavinia Cooper, która
pod koniec maja została jego dziewczyną. Z tego co można było
zaobserwować, jak na razie układało się między niemi całkiem
dobrze.
– A
wracając… - blondyn zwrócił się teraz bezpośrednio do Jamesa.
– Nie będzie to duża impreza. Tylko drużyna, wszyscy od nas z
siódmego roku i kilka innych osób. To co, będziecie?
– Tak…
Porozmawiam jeszcze z chłopakami, ale myślę raczej, że tak –
odpowiedział.
Wiedział,
że Syriusz co by się nie działo, nie ominie sposobności do
zabawy, więc o niego się nie martwił. Peter, jak to miał w
zwyczaju pójdzie z nimi. Zastanawiał się tylko, czy Remus da się
przekonać…
– Nie
muszę, chyba mówić, że każdy przychodzi z własnym… – dodał
jeszcze Bill.
– Ma
się rozumieć – odparł ze swoim firmowym „huncwockim”
uśmiechem na ustach.
Smith
powrócił do rozmów ze swoimi znajomymi, a Rogacz powziął myśl,
że powie reszcie o imprezie jak tylko znajdą się w dormitorium,
bez żadnych zbędnych świadków.
Remus
sprawiał wrażenie nieobecnego. Uparcie przypatrywał się swojemu
kieliszkowi, jakby chciał dostrzec pojedyncze ziarenka pisku użyte
do produkcji szkła. Myślami, a właściwie wspomnieniami, był przy
ceremonii przydziału Sophie, pomijając fakt, że ona sama była
osobą dość dziwną, to do tego jeszcze jej przydział zasługiwał
na miano co najmniej spektakularnego. Po pierwsze została
Hatstallsem, siedziała na krześle z dobre sześć minut, co było
chyba ze wszystkich rzeczy najbardziej normalną. Po drugie cały
przydział wglądała, jakby prowadziła dyskusje z tiarą.
Wykrzywiała twarz w grymasie, marszczyła czoło oraz nos, od czasu
do czasu ruszała nawet wargami wypowiadając jakieś bezgłośne
słowa. Ale te zdarzenia wydawały się być na tyle normalne, że
dało się jej logiczne wytłumaczyć w porównaniu do ostatniego.
Może
kilkanaście sekund przed samym ogłoszeniem, że Kowalski, bo w końcu
tak ją wyczytano, została przydzielona do Gryffidoru, coś
diametralnie zmieniło się w wyrazie twarzy dziewczyny. Była
wyraźnie przerażona, a jej minia wskazywała na to, iż ktoś
właśnie zadał jej ogromny ból. W tym samym momencie luźne
kosmyki jej włosów jak i sam warkocz, wystający spod kapelusza,
poderwały się do góry lekko falując. Nagle zawał silny wiatry,
jakby ze strony drzwi wejściowych, które wciąż pozostawały
zamknięte i płonień każdej z magicznych świec, unoszących się
pod zaczarowanym sufitem, kolejno gasnął, aż zapanowała zupełna
ciemność. Nikt nie krzyknął, nie pisnął, nawet nie odezwał się
słowem, wszyscy byli całkowicie zaskoczeni. Profesor Dumbledore
ponownie zapalił świece jednym machnięciem różdżki, jeszcze
zanim Sophie zdążyła otworzyć oczy. Jej włosy opadły i
powróciły do pierwotnego ułożenia. Nim wstała jednak ze
siedzenia, cała pobladła przypominając osobę mającą za parę
chwil zemdleć.
Lupin,
odkąd tylko zaczęła się kolacja, przeszukiwał szuflady swojej
pamięci w poszukiwaniu historii podobnego zdarzenia. Jak wielkiej
magii było trzeba, aby zaingerować w coś co stworzyli, jak podają
księgi, sami założyciele Hogwartu. W jakiej mocy posiadaniu się
było, by zrobić to nawet nie mając o tym pojęcia…
Ktoś szturchnął do łokciem w bok przywołując tym samym do
porządku. Tym kimś był Syriusz, który wskazał głową w stronę
stojącej i nachylającej się ku nim Lily. Wyglądała na z lekka
zniecierpliwioną.
– Ymm…
Mówiłaś coś Lily? Wybacz trochę się zamyśliłem – powiedział
ze skruchą w głosie.
– Tak.
Pytałam czy zastąpisz mnie przy pierwszakach. Muszę porozmawiać o
czymś pilnie z profesor McGonagall – brzmiała trochę jak
desperatka, musiała więc wcześniej rozmawiać z pozostałymi
prefektami i wszyscy jej odmówili.
– Tak
jasne. Nie ma sprawy. Hasło pozostało bez zmian?
– Tak.
Wielkie dzięki, Remusie. Jestem twoją dłużniczką.
I
odeszła jak najszybciej, uciekając od spojrzenia i głupiego
uśmiechu Jamesa.
Hej! Hej!Tym razem nie było mnie tylko dwa miesiące xD Pocieszające, prawa...Mam nadzieję, że ten rozdział w stosunku do poprzedniego wypadł lepiej, chociaż chyba nie jest to szczyt moich możliwość. Wyszedł raczej dość nudnawy, jak to zwykle bywa z pierwszymi rozdziałami, gdzie trzeba jakoś pokrótce przedstawiać bohaterów. ;) Przyznam się, iż w czasie pisania tego rozdziału, bohaterowie i część wątków uległo znacznej zmianie od mojego pierwotnego zamysłu, przede wszystkim redukcje przeszły postacie drugoplanowe, trzecioplanowe i jeszcze dalsze :). Dobra starczy. [#zanudzam_czytelników_nieważnymi_informacjami]Kończąc ten wywód... Jak mijają Wam wakacje? Macie jakieś palny? A może już gdzieś byliście? Ja razem z młodszą siostrą 5 lipca wróciłam z jedenastodniowej oazy/pielgrzymki do Włoch. Teraz razem z rodzicami planujemy jednodniowe, dwudniowe wypady, aby młodszy brat nie czuł się pokrzywdzony barkiem dłuższego wyjazdu xD