"Rodzina jest w życiu oparciem,
czymś co chroni, co daje siłę."
Sophia Loren
Stała na peronie pełnym
ludzi. Właściwie to nawet nie chciała tutaj być. To wszystko
przez tego upartego, angielskiego dyrektora, jak mu tam było… Da..
Do... Dumbledore. Tak, chyba tak… Powinna była teraz siedzieć
sama, w pokoju, za zamkniętymi drzwiami, jak to robiła niemal przez
cały okres wakacji, spędzony w Anglii. Przecież istniało coś
takiego jak nauczanie domowe, a ona była nawet pojętną uczennicą,
więc nie widziała ku temu żadnych przeszkód. Przynajmniej nie
stanowiła by realnego zagrożenia dla każdej napotkanej osoby.
Czuła na sobie palące
spojrzenia uczniów, jak i ich rodziców. Z całą pewnością nie
wyglądała na zgubiona jedenastolatkę, nawet z tym swoimi marnymi
sto sześćdziesięcioma centymetrami wzrostu. Przezornie zerknęła
na swój ubiór, by sprawdzić, czy aby na pewno nie było nigdzie
śladów jakiejkolwiek plamy. Czarne glany, spodnie dzwony wykonane z
ciemnej przypominającej jeans tkaniny i również czarna, zapinana
na drobne guziki koszula, ze stójką u szyi – wszystko było
całkowicie czyste.
Spojrzała
na stojąc obok niej mamę,
która
podobnie jak córa,
jeszcze kilka sekund temu, wpatrywała się bez słowa w czerwoną
lokomotywę znajdującą
się przed
nimi. Była to Ophelia Wilhemina Kowalska, kiedyś
znana również pod szlachetnym nazwiskiem Goldenmayer. Kobieta po
czterdziestce ubrana była w białą, dokładnie wyprasowaną koszulę
i czarną lekko dopasowaną spódnicę sięgającą niemal płowy
łydek. Jej fryzurę stanowił równo uczesany, zgrabny i idealny
kok, z którego jak się wydawało, nie miał prawa wydostać się
nawet najmniejszy kosmyk brązowych włosów. Tylko ciemna
czarodziejska peleryna, zarzucona na jej plecy, świadczyła o tym,
że należała ona do magicznego świata.
Nastolatka rzuciła przelotne spojrzenie w kierunku wiszącego na
ścianie obok zegara. Wskazywał jedenastą czterdzieści pięć, za
piętnaście minut miał odjechać pociąg.
– Jesteś pewna, że się nie spóźnisz. Nie chce, abyś przeze mnie
miała jakiekolwiek problemy – zwróciła się do mamy przerywając
panującą wokół nich od dłuższego czasu ciszę.
–
Tak, Zosiu… – powiedziała odrywając swój nieco nieobecny wzrok
od lokomotywy i odwróciła głowę w stronę córki. – Uprzedziłam
ich o zaistniałej sytuacji. Mogę się spóźnić te kilka minut. A
nawet jeżeli… To poradzę sobie, w końcu jestem już dorosła,
prawda – mówiąc te słowa uśmiechnęła się lekko, jednak jej
oczy nadal wyrażały jakiś głęboko ukryty wielki smutek.
Dziewczyna nazwana Zosią, także spróbowała się uśmiechnąć,
lecz wszedł jej raczej krzywy grymas. Wiedziała, że jej
rodzicielka da sobie radę, jednak oprócz tego widziała jak kruchą
i delikatną osobą była w środku. Jak każdego dnia kryła się za
maski silnej, niezależnej i nie do złamania…
Niespodziewanie Ophelia przygarnęła do siebie swoje dziecko i
wyszeptała w jej brązowe mieniące się lekko miedzą włosy:
–
Kocham cię. Zawsze. Pamiętaj o tym, słońce – po czym złożyła
lekki, ale czuły pocałunek na jej czole.
–
Ja ciebie też, mamo – dziewczyna wyszeptała te słowa w
nieskazitelną bluzkę matki.
Po czym obie się od siebie oderwały. W oczach pani Kowalskiej
chwilę jeszcze, niczym drobne diamenciki, błyszczały słone łzy.
Otarła je ukradkiem, wierzchem dłoni, tak aby nikt nie zauważył
tego momentu jej słabości.
–
Cóż, chyba się już nie pojawią… Za dziesięć minut odjeżdża
pociąg, więc… – ale niedane było nastolatce dokończyć tego
zadania, gdyż przed nią jak spod ziemi wyrosły cztery męskie
sylwetki, wyższe od niej nawet o kilkadziesiąt centymetrów.
–
O nas mowa? – zapytał zawadiacko najwyższy z nich, brunet z
lekkim zarostem o piwnych oczach, wglądający na najstarszego z
całej czwórki – Witaj, mamo – ucałował delikatnie kobietę w
policzek. – Hej, siostra – zwrócił się do dziewczyny. –
Przepraszam, że musiałyście tyle czekać, ale…
–
Trochę się pogubiliśmy... – przerwała mu piwnooki szatyn, ciut
niższy od starszego brata.
–
Przydałoby się tutaj lepsze oznakowanie, czy coś… –
dopowiedział trzeci z nich wyglądający identycznie jak jego przed
mówca, jednym słowem był jego bliźniakiem.
–
Ale ktoś życzliwie wskazał nam drogę. Więc chyba samodzielny
spacer po Londynie możemy uznać za zaliczony, co nie chłopaki –
rzekł wyglądający na najmłodszego, na oko dziewiętnastoletni
niebieskooki brunet.
–
Dobrze, już dobrze – Ophelia uspokoiła swoich synów jednym
gestem ręki. – Wyjaśnienia zostawicie dla swojej siostry, w końcu
to ona spóźni się przez was na pociąg… A tak poza tym, dlaczego
nie ma z wami Oriany i Ani? – to pytanie skierowała bardziej do
swego pierworodnego.
– Mała źle się czuła i Oriana została z nią w domu –
wyjaśnił.
– Mam nadzieje, że to nic poważnego – zaczęła niepewnie.
–
Nie martwa się na zapas, to tylko zwykłe przeziębienie –
brunet uspokoił swoją matkę.
–
Dobra koniec tych, smętów, stary… – powiedział jeden z
bliźniaków i całą czwórką szczelnie otoczyli siostrę.
–
No, Zośka. Masz być, w tym Hogwarcie, grzeczna. Tylko tak
optymalnie, jakoś bez większej przesady… Pamiętaj, że zawsze
możesz do któregoś z nas napisać, wystarczy jedna sowa, jastrząb,
czy cokolwiek, a my już zajmiemy się kim trzeba… A najważniejsze
uśmiechnij się i przestań straszyć innych tym krzywym grymasem…
Poznawaj nowych ludzi, zawiąż nowe znajomości… I skończ się
zadręczać. To nie była twoja wina! – ciężko było w całej tej
wypowiedzi wyłapać pojedynczych autorów danych „życzeń”,
wszystko zalało się w jedną z lekka chaotyczną całość.
Piątka rodzeństwa przez dłuższą chwilę zamarła w wielkim
uścisku. Dziewczyna przez moment naprawdę poczuła się jak za
dawnych lat, szczerze szczęśliwa i beztroska. Szybko jednak
przywołał swoje myśli do porządku.
Rozległ się ponaglający uczniów gwizd lokomotywy. Zostało tylko
kilka minut do odjazdu…
–
Ymm… Chłopaki, pomógłby mi któryś z kufrem? – zapytała.
– Jasne. Gdzie go zanieść? – zapytał najmłodszy z braci.
– Wystarczy, że postawisz w jednym z wagonów, dalej już sobie
poradzę… Tak może być ósemka – potwierdziła nieme zapytanie
chłopka. – Dzięki, Janek.
Po raz ostatni spojrzała na pozostały braci i matkę. W duchu
cieszyła się, że jednak inni członkowie jej rodzinki nie
postanowili towarzyszyć dziewczynie w tym „tak ważnym dniu”.
Czuła by się wtedy jakoś mniej komfortowo.
Odwróciła się i zniknęła za
drzwiami jednego z wagonów. Zajęła jedyny w całości wolny
przedział w okolicy. I zaczęła machać ręką,
wychylając się przez
uchylone okno, do oddalających się, z każdą sekundą coraz bardziej,
bliskich, aż w końcu stali
się, razem z całym peronem, tylko zamazaną, zasnutą dymem i
niewyraźną plamką na horyzoncie…
Właśnie postawiała za sobą jedną bezpieczną ostoję. Stała się
łatwym celem i śmiertelnym niebezpieczeństwem dla wszystkich.
Obiecała przecież, że nie narazi już nikogo więcej… Teraz już
nic nie było pewne. Nie było już odwrotu...
Hej! Witam w pierwszym rozdziale. Jak się podoba? Z góry przepraszam za wszystkie błędy.